Impresjonista - Kunzru Hari. Страница 75
Parowiec juz jest. Przycumowal na rzece, dwie mile od brzegu morza. Jego wyglad nie budzi zaufania. Prostokatny, plaskodenny kadlub z marnym dachem, kiedys pomalowany na bialo, po latach sluzby pokryty rdza. W wielkim kole doczepionym do rufy niektore lopatki nosza slady sztukowania. Z kotla wyrastaja dwa waskie kominy, sterczace nad pomostem sternika. A pomost to zbita z desek buda, do ktorej wchodzi sie po drabinie. Ledwo czytelny napis na burcie glosi, ze poczciwa lajba zwie sie „Nelly”.
Prawie caly poklad zajmuja klatki z ladunkami i skrzynie. Czlonkowie ekspedycji z trudem znajduja miejsce na rozwieszenie hamakow. Jonathan laduje obok silnika. Zaloga – milczacy kapitan i trzech usmolonych pomocnikow – obserwuje pasazerow z ospala obojetnoscia. Palacz od czasu do czasu dorzuca do kotla szufle wegla i puka w szybki wskaznikow.
Niektorzy czlonkowie klubu pofatygowali sie odprowadzic swoich gosci. Kiedy dziob „Nelly” zwraca sie w gore rzeki, zegnaja ich okrzykami pelnymi otuchy. Jonathana, ktory zdjal kapelusz, ostrzegaja gwaltownymi gestami. Jonathan odpowiada machnieciem, udajac, ze nie rozumie, o co chodzi. Famous salutuje mu na pozegnanie. Jego glowe zdobi paradnie wielki helm.
Oddalaja sie od morza coraz bardziej. „Nelly” plynie teraz szeroka delta, omijajac mielizny i skaly. Stopniowo delta zweza sie do rozmiarow pojedynczego koryta. Brzegi leniwie plynacej rzeki porastaja geste lasy. Od czasu do czasu mozna dostrzec jakies wioski. Na widok „Nelly” podekscytowana dzieciarnia wiosluje ku nim w pirogach albo skacze z drzew do wody, fikajac w powietrzu koziolki.
– No to niedlugo ujrzymy kanibali – zagaduje Marchant, szczerzac zeby do Jonathana.
– Fotse sa rolnikami – prostuje Morgan.
– Tak ci powiedzieli? Nabrali cie. Zaloze sie, ze za naszymi plecami beda gotowac w kotlach swoje babcie.
– Nie, naprawde… – zaczyna Morgan, ale nie konczy. Dopiero teraz orientuje sie, ze to byl dowcip. Marchant wznosi oczy ku niebu.
Na takich rozmowach uplywa kilka kolejnych wschodow i zachodow slonca. Marchant usiluje namowic Morgana do gry w karty, ale rozbija sie o jego sumienie nonkonformisty* [przyp.: Nonkonformista – tu: angielski protestant nie nalezacy do anglikanskiego Kosciola panstwowego (przyp. tlum.).]. Profesor drzemie na pasiastym lezaku, tej czesci ekwipunku wyprawy, o ktora najbardziej troszczyl sie od samego Dover. Gregg, nieszczesliwy, gdy nie ma przed soba dali, w ktora moglby sie wpatrywac, wdrapuje sie na pomost sternika. Siada oparty plecami o drewniana konstrukcje i pali papierosa za papierosem, oslaniajac je dlonmi jak wartownik w trakcie nocnej sluzby.
– Nie jest zbyt rozmowny, co? – zauwaza Gittens piatego dnia, wskazujac broda dach lajby, a tym samym Gregga. Marchant przysuwa sie blizej.
– Nie slyszy wiekszosci tego, co mowisz. Na wojnie uszkodzil sobie bebenki. Kiedys pod Beaumont-Hamel strzelalismy z osmiocalowych dzial przez trzydziesci szesc godzin bez przerwy. Po tym wszystkim na tydzien ogluchlismy, a jemu juz tak zostalo. Mowi, ze wszystko brzmi jak swist. – Marchant przybiera znaczaca mine. – Jak dzwiek nadlatujacego pocisku. Gittensa ogarnia niepokoj.
– To dziwne.
– Bardzo dziwne. Doprowadza go do szalu.
– Byles z nim we Francji?
– Bylem jego sierzantem sztabowym.
– I ciagle jestescie razem.
– Coz… – Marchant zawiesza glos dla zwiekszenia efektu. – Po tym, co sie widzialo i co sie robilo, jedyni ludzie, z ktorymi da sie pogadac, to, no wiesz…
– Naprawde? To znaczy, tak, racja. Oczywiscie. Tak. – Gittens zastanawia sie nad tym, co przed chwila uslyszal. – A co konkretnie?
– Wojna. Dla mnie osobiscie to bardzo trudne, ale kapitan… Powiedzmy, ze byl w swoim zywiole.
– Ach, tak. – Sploszony Gittens rzuca nerwowe spojrzenie na dach, jakby oczekiwal, ze w kazdej chwili moze sie pod Greggiem zalamac.
Poczatkowo na rzece panuje spory ruch. Tuziny parowcow takich jak „Nelly” kursuja w gore i w dol rzeki, zaladowane towarami albo ludzmi. Na dachu jednego z nich, ktorym plyna posepni zolnierze w mundurach khaki, tkwi karabin maszynowy. „Nelly” cumuje przy faktoriach – skupiskach chat wzniesionych wokol magazynow i sklepikow; raz przerywa podroz w lokalnej miescinie, gdzie waskie uliczki oplataja gliniany meczet. Stopniowo ruch zanika i rejs staje sie monotonny. Kazdy zakret rzeki przypomina poprzedni, a wzdluz obu brzegow ciagnie sie jednostajna wstega zieleni.
Zielsko wkreca sie w lopatki kola. „Nelly” osiada na mieliznie i zaloga spycha ja na glebsza wode za pomoca dlugich drewnianych dragow. Juz ponad tydzien Jonathan lezy w hamaku i, wsluchany w nieregularny turkot silnika, usiluje odpowiedziec sobie na pytanie, co wlasciwie czuje i o czym mysli. Nie potrafi odnalezc drogi do wlasnego wnetrza, motywy nawet najprostszych dzialan wymykaja sie jego introspekcji niczym senne widzenie. Nie wiedzac, co robic, nie robi nic. Jak cala reszta. Powoli parada dni traci dotychczasowy rytm. Czas przybiera bardziej nieuchwytna forme. Rzeczy sie powtarzaja. Dzwieki posuwaja go naprzod lub cofaja.
Minuty czy godziny? Profesor spi. Gregg pali. Zadnych niespodzianek. Z wyjatkiem brzegu. Jonathan spodziewa sie, ze lada chwila pochlonie go gestwa drzew; ze ujrzy dziewicze serce nieznanego kontynentu. Tak to wyglada, kiedy plynie sie w gore afrykanskiej rzeki. Ale zamiast zamknac go w uscisku, lasy na brzegach rzedna. Nad Jonathanem otwiera sie niebo, a przed nim przestrzen porosnieta niskimi akacjowymi zaroslami. Osad na brzegach jest coraz mniej. Europejskie faktorie dzieli coraz wieksza odleglosc, tubylcze osady sa coraz mniejsze i nedzniejsze. Monotonia zycia na lodzi ma jedna pozytywna strone: daje wrazenie poruszania sie po linii prostej jednostajnym ruchem z punktu wyjscia w miejsce gwarantowanego przeznaczenia. Ale i to mija. Linia wody odslania inny, calkowicie nieznany wymiar, w ktorym wszystko jest nieprzewidywalne.
Ktoregos dnia docieraja do rozwidlenia rzeki. „Nelly” wplywa na przewezone nagle koryto, zaledwie dwa razy szersze od niej samej. Z kazda godzina woda robi sie bardziej mulista i plytka. Widac, ze juz niedlugo nie da sie po niej plynac. Po zachodzie slonca, w miejscu, gdzie rzeka zamienia sie w blotnista breje, przed „Nelly” wyrasta rozpadajacy sie drewniany pomost. Jego niebezpiecznie poprzechylane filary przypominaja rozchwiane zeby.
Brzeg tetni zyciem. Dzwiek silnika zwabil na nabrzeze setki obdartusow, ktorzy skladaja rece i wolaja cos do bialych przybyszow. Ciemnosci za ich plecami rozswietla blask obozowych lamp. W nozdrza Jonathana uderza gryzacy zapach dymu i smrod odchodow.
Zbity z tropu profesor kaze przycumowac do przeciwleglego brzegu, co nie powstrzymuje paru mezczyzn przed wejsciem do rzeki i podplynieciem do „Nelly”. Probuja dostac sie na poklad. Zaloga spycha ich z powrotem do wody pelnej odpadkow i smieci. Odplywaja, dopiero gdy Gregg strzela z rewolweru ponad ich glowami.
– Gdzie jestesmy? – pyta Gittens zalosnym tonem.
– Na koncu rzeki – mowi Morgan. Marchant spluwa.
– Raczej na koncu cholernego swiata.
Nikt nie ma ochoty zejsc na lad. Uzbrojeni, spedzaja pelna napiecia noc, zmieniajac sie na warcie. Dwa razy spokoj zakloca im donosny huk. Wedlug Gregga to strzaly z karabinu. „A to oznacza – konkluduje – ze sa tu inni biali”. Nikogo szczegolnie ta informacja nie uspokaja.
Powoli wiekszosc gapiow znika z nabrzeza. Podroznicy zostaja, przycupnieci w mroku, wsluchani w szmery czynione przez niewidzialne postacie. Nie sposob ocenic, ile osob obozuje w poblizu. Z ostatniej wyprawy profesor pamieta, ze byla tam nieduza faktoria, ktorej wlasciciel sprzedal mu zepsuta peklowana wolowine.
Z nastaniem dnia ich oczom ukazuje sie osobliwy widok. Faktoria zniknela, jesli (co szeptem sugeruje Marchant) w ogole tam byla. Zamiast niej widac licha wioseczke i nedzna ruine wielkiej szopy krytej zelaznym dachem. Drewniany krzyz od frontu wskazuje, ze to kosciol. Obok parkuja dwie ciezarowki zaladowane gigantycznymi szpulami kabli. W promieniu pol mili rozciaga sie prowizoryczne obozowisko, po ktorym uwija sie mrowie ludzi. Gotuja, piora, czerpia wode albo zwyczajnie stoja, zbici w bezladne gromady. Na duzej przestrzeni teren zostal calkowicie pozbawiony roslinnosci. Zebrano wszystko, co nadawalo sie na opal.
Etnografowie ruszaja na poszukiwanie kogos kierujacego tym balaganem. Z rewolwerami i strzelbami gotowymi do strzalu ostroznie wchodza na teren obozowiska. Wokol nich natychmiast gromadzi sie tlum. Choc nie ma w nim otwartej wrogosci, czuc napieta uwage, niema uporczywosc spojrzen, ktora budzi przerazenie Jonathana. Najwidoczniej inni czuja to samo, gdyz mocniej zaciskaja dlonie na broni i goraczkowo rozgladaja sie na boki. Trudno dopatrzyc sie tu jakiegos porzadku, oznaki, ze stoi za tym jakas legalna cywilna wladza. Kiedy niewiele brakuje, by stracili resztki zimnej krwi, od strony ciezarowek dobiega ich glos z wyraznym obcym akcentem.
– Hej! Biali! Chodzcie tutaj!
Jest ich dwoch. Eino – jasny blondyn, Martti – ciemnowlosy. Ich twarze pokryte sa pecherzami po oparzeniach slonecznych, a nazwiska pokonuja nawet najbardziej zahartowanego etnolingwiste w grupie. Od tygodnia tkwia posrodku tego chaosu i najbardziej ze wszystkiego interesuje ich, czy Anglicy przywiezli im ryby.
– Ryby? – pyta profesor.
– Sledzie – mowi Martti.
– W puszkach – wyjasnia Eino. – Mamy trunek, ale potrzebujemy sledzi.
– Mamy sledzie? – profesor kieruje pytanie do Jonathana. Jonathan sprawdza liste zapasow.
– Nie, panie profesorze. Nie mamy sledzi.
– A niech to! Myslelismy, ze macie sledzie – rzuca Martti.
– Bardzo mi przykro – mowi profesor.
– W takim razie opony – podsuwa z nadzieja Eino.
– Do ciezarowek – dopowiada Martti. – Przywiezliscie opony?
– Nie – mowi profesor. – Nie sadze. Nawet nie wiedzielismy, ze tu sa ciezarowki. Przeciez tu nie ma drog.
– Myli sie pan – to znow Eino. – Sa drogi. A moze macie dla nas cos innego? Jakies zapasy? Listy?
– Jonathan, mamy? Jonathan kreci przeczaco glowa.