Impresjonista - Kunzru Hari. Страница 77

?

Dzien po dniu kolumna posuwa sie w gore nowo polozonej zwirowej drogi. Wyglada jak podluzna biala szrama na czerwonej ziemi. Poganiacze szarpia lejce swoich zlosliwych wielbladow. Zlani potem tragarze dzwigaja na glowach lzejsze ladunki – zamkniete na klodke skrzynki, namioty, cenny lezak profesora. Noca Jonathan zasypia do wtoru ich smutnych piesni. Usadowieni wokol ogniska tragarze spiewaja o brzemieniu ladunkow i tesknocie za domem. Kiedy Jonathan budzi sie tuz przed switem, oni sa juz na nogach. Rozdaja kopniaki zwierzetom i w ponurym nastroju zabieraja sie do zwijania obozu. Pewnego dnia na horyzoncie zarysowuje sie jakas postrzepiona linia. Kazdego ranka jest coraz wyrazniejsza. To pierscien wzgorz, ktore znacza granice ziemi Fotse.

Droga konczy sie gwaltownie w miejscu, gdzie grupa piecdziesieciu albo i wiecej mezczyzn z kilofami i walcami pracuje przy rozbijaniu ziemi i wyrownywaniu powierzchni. Niedaleko stoja wojskowe namioty z brezentu.

– Fotse – wyjasnia Yusef. – Rzad przywiozl ich, zeby budowali droge.

– Ci ludzie to Fotse? – pyta oslupialy Morgan. – A gdzie ich naszyjniki Fo? Gdzie ich grzebienie?

Robotnicy sa ubrani jak wszyscy wiesniacy Hausa, bez jakichkolwiek oznak przynaleznosci plemiennej. Nadzorca potwierdza, ze zostali przywiezieni z ziemi Fotse do przymusowej pracy. Etnografowie wypytuja ich przez chwile, ale Fotse niechetnie odpowiadaja nawet na najbardziej podstawowe pytania o imie i przynaleznosc klanowa. Nadzorca, Joruba z wybrzeza, jest zdumiony, ze ekspedycja zmierza ku ziemi Fotse. „Pokazcie im bron – radzi. – Wtedy beda was szanowac”. Profesor mowi mu, zeby nie byl smieszny, ze Fotse to bardzo spokojni ludzie i radosnie go powitaja, poniewaz na ich ziemiach jest wodzem. Nadzorca przyjmuje te slowa z calkowita obojetnoscia. Bardziej go interesuje, czy maja dzin. Przydalby sie maly dowod wdziecznosci za to, ze pozwolil im rozmawiac z robotnikami.

Kazdego dnia ekspedycja przybliza sie do linii wzgorz. Ziemia jest coraz twardsza i coraz bardziej spekana. Siedzac w kolyszacym sie siodle, Jonathan patrzy przez zmruzone powieki na rozedrgany z goraca swiat na krawedzi wyparowania. Stopniowo teren sie podnosi, a wokol pojawia sie coraz wiecej glazow. Wedrujac wyschnietym korytem rzeki, wkraczaja do doliny. Z obu stron otaczaja ich strome zbocza obrosniete powyginanymi krzewami, ktore uczepione sa skal niczym kleszcze krowiej skory. Coraz trudniej posuwac sie naprzod. Mozolnie pna sie po stromych stokach. Wielblady opieraja sie i szarpia uzdy. Wreszcie oczom ekspedycji ukazuje sie pierwsza zagroda Fotse. Grupka stozkowatych chat, do ktorej prowadzi sciezka usiana wyschnietymi ludzkimi odchodami. Zagrode, usytuowana w strefie cienia rzucanego przez potezna skale, otacza szachownica pol poprzedzielanych rzecznymi kamieniami. Tu i owdzie w ziemi tkwia pale z przywiazanymi do nich znakami i talizmanami: zawinieta w trawe czaszka zwierzecia dla ochrony przed zaraza, sznury koralikow i pajeczych jaj, oznaczajace pozycje tej parceli w negocjacjach Fo. Antropologow przejmuje radosc, ktora zaraz zmienia sie w rozczarowanie. Gospodarstwo jest opustoszale.

Tak samo jest z drugim, trzecim i kazdym nastepnym. Profesor, ktory oczekiwal grupki rozradowanych kobiet, intonujacych tradycyjne piesni powitalne, nie potrafi tego wyjasnic. Tego wieczoru rozbijaja oboz gleboko na terenach Fotse, nie ujrzawszy ani jednego Fotse. Na noc kaza Yusefowi rozstawic wzmocnione straze. O zachodzie slonca Jonathan spoglada na przebyta rownine i zadaje sobie pytanie, kiedy znow ja ujrzy.

Nazajutrz rano ich podroz dobiega konca. Pod wyniosla skala, zwana przez Fotse „Grzbietem Jaszczurki”, lezy zagroda Daou, najwazniejszego tutejszego wodza. Jego pola opadaja ku wyschnietemu korytu rzeki, usianemu plaskimi kamieniami. Tuz za nim wznosi sie nastepne skalne urwisko, naszpikowane grotami, w ktorych Fotse skladaja swoich zmarlych. I znow historia sie powtarza. W gospodarstwie wodza nie ma najmniejszych oznak zycia. Zagroda dla koz jest pusta. Bialym ludziom cisza zaczyna dzwonic w uszach. I wtedy Gregg dostrzega jakis ruch na samej gorze. Podaje lornetke Chapelowi.

– Chowaja sie w jaskiniach – stwierdza.

– Dobry Boze… – szepcze przejety profesor. – Dlaczego? Nakazuje rozbic oboz. W towarzystwie Gittensa i Gregga, w eskorcie dwunastu ludzi Yusefa, wspina sie po zboczu. Jonathan patrzy, jak powoli pna sie ku jaskiniom, a potem schodza. Profesor jest wstrzasniety.

– Dacie wiare? – grzmi. – Kazali mi odejsc! Swojemu najwiekszemu wodzowi! A przeciez dzieki moim pracom sa znani w swiecie!

– To lekka przesada, profesorze – usmiecha sie Gittens.

– Mam dosc panskich zlosliwosci! – wybucha profesor.

– Odejsc? – pyta ostroznie Morgan.

– Wyglada na to – stwierdza Gittens – ze maja kiepska opinie o bialych. Mysla, ze zabierzemy ich do pracy dla rzadu.

– Ale przeciez mieli byc pierwotni – Morgan z pretensja w glosie zwraca sie w strone profesora, jak czlowiek, ktory stracil na gieldzie z powodu falszywej informacji. Grzebie w plecaku, po czym wyciaga sfatygowana ksiazke. – Pozwoli pan, ze zacytuje panskie slowa: „Fotse sa lagodnymi, radosnymi ludzmi, niemal nie tknietymi przez niszczacy wplyw wspolczesnosci, ich pasterski…”.

– Tak, tak – przerywa profesor. – Co moge na to poradzic, skoro rzad sie do nich wtraca? Wiecie, jak bardzo chca zagonic tubylcow do pracy. Probowalem im to tlumaczyc, ale co ich obchodzi nauka! Z nimi da sie rozmawiac tylko o przekletych podatkach.

– Skoro chca, zebysmy odeszli – wtraca Jonathan – moze powinnismy odejsc?

Wszyscy patrza na niego jak na szalenca.

– Przestancie skakac sobie do oczu – mowi Marchant – i patrzcie.

Z wylotow jaskin na calej dlugosci skalnego grzbietu wylaniaja sie Fotse. Setki Fotse ze stadami koz. Jakby zrodzili sie ze skal, w ktorych spoczeli ich przodkowie.

?

Biali ludzie patrza na Daou. Widza wymizerowanego Fotse siedzacego na rzezbionym drewnianym stolku. Fantazyjne naciecia na twarzy gina w zmarszczkach. Ciezar roznokolorowych naszyjnikow Fo na piersi zdaje sie ciagnac go ku ziemi. Zony przycupniete za nim wedle starszenstwa, podszczypuja sie, a kazda cichcem wklada sasiadce termity we wlosy.

Daou patrzy na bialych mezczyzn i widzi klopoty. Jego ludzie szepcza miedzy soba. Zakladaja sie o nowo przybylych. Ktos musi kultywowac tradycje. Pewne rzeczy trzeba robic, nawet jesli sprawiaja przykrosc. Daje znak deklamatorowi, ktory wystepuje naprzod i zapoznaje wszystkich z krolewska genealogia wodza. Wylicza posiadlosci jego zmarlego ojca, dzieci i najbardziej udane transakcje. Przechodzi do ojca jego ojca, potem do ojca ojca jego ojca, az cofa sie do zamierzchlej przeszlosci spowitej mrokiem dziejow. Po kazdych paru generacjach przychodzi czas na lyk pokrzepiajacego napoju.

W miare jak naszyjniki Fo splatuja sie jeden z drugim, a lancuch dlugow i zobowiazan staje sie coraz bardziej pogmatwany, nawarstwiaja sie zmartwienia wladcy Fotse. Kiedy Daou slucha o swoim pochodzeniu, cien wielkiego zbocza stopniowo sie wydluza. Wkrotce ogarnia go wraz z jego ludzmi. W chwili gdy deklamator wymienia imie pierwszego przodka, juz tylko biali i ich sludzy znajduja sie w strefie swiatla. Nieco drzacym glosem Daou oznajmia gosciom, ze teraz ich kolej. Wypychaja na srodek najmlodszego z nich, ktory intonuje piesn w swoim jezyku.

Jonathan spiewa (falszujac na melodie „Land of Hope and Glory”): „Syn Je-re-my’ego Cha-pe-la, ma-dre-go i silnego…”. Swoj poemat profesor starannie napisal na papierze maszynowym. Sklada sie z parunastu zwrotek, referujacych dzieje rodu Chapelow wstecz do siedemnastego wieku i malorolnych gospodarzy z okolic Wiltshire. W trakcie wystepu Jonathana profesor peka z dumy. Reszta intensywnie wpatruje sie w czubki swoich butow. Kiedy piesn dobiega konca, Fotse szemraja cos miedzy soba zaklopotani.

– Troche za krotkie – mowi polglosem Gittens. – Chyba mysla, ze istniejemy od niedawna.

Choc Daou daje odczuc bialym, ze ich genealogia jest pozalowania godna, ostatecznie jest zadowolony, ze nie przybyli tu zabrac wiecej ludzi do pracy, i pozwala im rozbic oboz nad rzeka. Nastepne dni uplywaja na organizowaniu zycia w obozie i placeniu naleznosci nadprogramowym tragarzom. Tak sie fatalnie sklada, ze wiekszosc tragarzy chce odejsc. Nie lubia Fotse, ktorzy sa niewierni i jedza zakazane pozywienie.

Ktoregos ranka Yusef oznajmia, ze chce odejsc razem z innymi. Po tym oswiadczeniu przed namiotem Jonathana dochodzi do awantury. Krzyki budza go z koszmarnego snu, w ktorym ciemne, skaliste zbocze grozilo runieciem na jego lozko.

– Co sie dzieje? – pyta, wyzierajac z namiotu i przecierajac oczy. Nie dostaje odpowiedzi, poniewaz Marchant wylania sie ze swojego namiotu, wymachujac rewolwerem.

Yusef dygocze, przekonany, ze Marchant zaraz go zastrzeli. Reszta tragarzy rzuca sie naprzod z nozami i maczetami. W zamieszaniu Marchant strzela na postrach w powietrze. Do poludnia niewielu udaje sie przekonac, zeby zostali. Mowia, ze to inni boja sie zanieczyszczenia, ale oni sami nie. Nie sa przesadni. Sa dzielnymi ludzmi. Ale sa takze biedni i chca wiecej pieniedzy. Profesor nie ma wyjscia. Musi dac, ile chca.

Przez kilka nastepnych godzin w dolinie niesie sie radosna piesn wspomagana klaskaniem. Odglosy odchodzacej kolumny Yusefa i tragarzy dzialaja na wszystkich deprymujaco. Nikt nie odzywa sie do Marchanta, ktory chwyta za lopate i wynosi sie poza obreb obozu, by wykopac pierwsza latryne.

Przez dlugi czas Fotse unikaja bialych. Wokol obozowiska nie ma wscibskich obserwatorow, nikt tamtedy nie przechodzi. Owa wrogosc wzmaga napiecie wsrod czlonkow ekspedycji. I choc profesor utrzymuje, ze to niepotrzebne, Gregg i Marchant postanawiaja trzymac straz.

Ktorejs nocy Jonathan siedzi przed swoim namiotem. Przypatrujac sie Greggowi, ktory robi obchod obozu ze strzelba w zagieciu reki, dostrzega na skalach pojedyncze migoczace swiatelka. Stopniowo dolaczaja do nich nastepne, az zbocze jarzy sie od nich jak kopiec termitow. Przez nastepne godziny swiatelka nie znikaja. Jonathan patrzy jak zahipnotyzowany. Jego pusty notes lezy nietkniety na kolanach.