Impresjonista - Kunzru Hari. Страница 76

– Wiec to tak – wzdycha przybity Eino.

– Pozwoli pan, ze spytam… – mowi profesor. – Co wy tu wlasciwie robicie?

Zdzierajac z nosa plat oblazacej skory, Eino wskazuje szpule z kablem.

– Telefon – wyjasnia. – Zakladamy linie telefoniczna. Wzdluz drogi.

Antropolodzy nie wierza wlasnym uszom. Marttiego i Eino cieszy taka reakcja. Z zapalem opowiadaja, jak wazna jest ich praca, poniewaz pewnego dnia caly swiat zostanie polaczony w jedno; i jaka trudna, poniewaz tubylcy, nie rozumiejac jej sensu, kradna przewody dla miedzianych drutow, a slupy wyciagaja z ziemi na opal. Byc moze nie zbija tu obaj majatku. Moze lepiej bedzie wrocic do Finlandii. Popsuly im sie ciezarowki, a oni musza tu tkwic i czekac na parowiec z czesciami zamiennymi, listami i zapasami zywnosci. Mysleli, ze parowiec Anglikow to ich parowiec, ale sie pomylili. „I wychodzi na to, ze jeszcze tu sobie poczekamy” – konczy Martti.

– A ci wszyscy ludzie… Skad sie tu wzieli? – pyta profesor. Finowie wzruszaja ramionami.

– Niektorzy przyjechali budowac droge. Reszta z innych powodow. Profesor kreci glowa i zwraca sie do swoich towarzyszy:

– Ostatnim razem tego nie bylo. Bylo naprawde spokojnie.

– Sadzi pan, ze tak bedzie wszedzie? – pyta niespokojnie Morgan.

– A wladza? – chce wiedziec profesor. – Dlaczego nie ma tu przedstawiciela wladzy?

– Jest w kosciele – wyjasnia Eino. – Musi go pan porzadnie trzepnac. On wstaje dopiero po drugiej. Najlepiej trzy razy.

Po blizszych ogledzinach okazuje sie, ze kosciol zamieniono w dom. Choc wiekszosc scian sie rozsypala, czesc budynku, gdzie kiedys stal oltarz, zostala naprawiona, a dziury w dachu zalatane slomianymi plecionkami. Reszte przeksztalcono w dziedziniec z paleniskiem i licznymi garnkami. W kacie stoi rower z lancuchem przezartym rdza.

– Halo! – wola profesor, stajac przed wejsciem.

Ze srodka dobiega kaszel i bezcielesny angielski glos:

– Odchrzan sie. Nie widzisz, ze mysle?

– Slucham?

– Przyjacielu, czy nazywasz sie Johnnie Walker?

– Nie, prosze pana. Chapel. Profesor Henry Chapel z uniwersytetu w Oksfordzie.

– Skoro nie jestes Johnnie Walkerem, nie mam najmniejszej ochoty z toba gadac. Zjezdzaj.

Po chwili slychac gluchy odglos ciezkiego przedmiotu spadajacego na ziemie. Zaraz potem jek.

– Na pomoc! – zawodzi placzliwie ten sam glos. – Przewrocilem sie na bok i zlecialem z lozka.

Nazywa sie Short i reprezentuje tu cholerny rzad i wszystko inne. Jesli chca mu bruzdzic, to on gotow wyjsc na zewnatrz i sie bic. Jego bojowy zapal studzi wiadro rzecznej wody wylanej na glowe. Po tym zabiegu Short przedstawia soba zalosny widok. Metne, rozbiegane oczy, skora pokryta na przemian sincami i sladami po ukaszeniach owadow. Jest mlodym mezczyzna, niewiele starszym od Jona-thana, lecz whisky i goraczka uczynily z niego ruine czlowieka. Spoglada na krag otaczajacych go antropologow i wykrzywia usta w usmiechu, odslaniajac poczerniale zeby.

– Jezu – mamrocze. – Jestescie prawdziwi. A ja myslalem, ze mam przywidzenia.

Podroznicy pomagaja mu wrocic do lozka, po czym odbywaja narade na dziedzincu. Niezdolnosc Shorta do dzialania stanowi wielki problem. Jako administrator okregu, powinien pomoc im znalezc tragarzy i poinformowac o obecnej sytuacji w krainie Fotse. Na wybrzezu mowiono o eskorcie, moze nawet o oddziale West African Frontier Force albo miejscowej policji. Tymczasem Short, ktory najwidoczniej nie rozumie, kim sa, wydaje sie niezdolny do samodzielnego zatroszczenia sie o jedzenie dla siebie, nie mowiac juz o udzieleniu pomocy ich wyprawie. Jonathan teraz rozumie, dlaczego spis ludnosci spadl na niego.

Po powrocie na „Nelly” odkrywaja, ze ktos dobral sie do jednej z klatek z zapasami zywnosci. Zaloga niczego nie zauwazyla. Gregg zarzadza calodobowa wachte. Reszte dnia spedzaja na sporach, co dalej.

O zachodzie slonca nad obozem rozlega sie przenikliwe zawodzenie. Niektorzy zgromadzili sie na wieczorna modlitwe. Rozlozyli maty na spekanej od slonca ziemi i bija poklony z twarzami zwroconymi w strone Mekki. Gittens, wsparty o porecz, patrzy na zrujnowany kosciol i wykrzywia twarz.

– Wydaje sie, ze misjonarze duzo tu nie zwojowali.

Z nadejsciem zmierzchu w niebo wzbijaja sie chmary moskitow. Teraz widac, kto tak naprawde jest wladca tej ziemi. Unosza sie nad kazda angielska glowa, otaczajac ja niczym mali Apacze pociag towarowy. Siadaja na odslonietych czesciach rak, wciskaja sie pod nogawki szortow i koszule, powodujac szal drapania i nieskutecznego smarowania mascia o cytrynowym zapachu. Uciekajac przed inwazja skrzydlatych natretow, Jonathan wlecze sie do kosciola, by posiedziec z Shortem. Short lezy na lozku polowym i mamrocze cos do siebie. W rzadkich przeblyskach swiadomosci udaje mu sie nawet prowadzic rozmowe, choc raczej pozbawiona sensu.

– Wiesz – powtarza bez przerwy – od dwoch lat nie widzialem bialej kobiety. Co ty na to, Johnny?

?

Na „Przystani Shorta” wyprawa spedza dwa ponure tygodnie. Mieszkancy obozowiska chodza za nimi krok w krok, zebrzac o pieniadze i jedzenie. Przy pierwszej probie naboru tragarzy omal nie dochodzi do rozruchow. Bezladny tlum setek mezczyzn klebi sie wokol ciezarowek Finow, ktore sluza czlonkom ekspedycji za prowizoryczna mownice. Uwieziony na rozchwianej platformie auta, Jonathan kurczowo chwyta sie zelaznego szkieletu i bezskutecznie usiluje zapanowac nad smiertelnym przerazeniem.

Co wieczor nadlatuja owady, fundujac godzine piekla kazdemu, kto nie siedzi dostatecznie blisko gryzacego ognia. Co wieczor tez Finowie puszczaja plyty z muzyka symfoniczna i strzelaja na postrach w strone kazdego, kto podejdzie zbyt blisko ciezarowek. Mimo ich czujnosci, w obozowisku widuje sie kobiety z miedzianymi bransoletkami na kostkach, zrobionymi ze skreconych kawalkow drutu. Ich dzieciom wisza u nadgarstkow malenkie miedziane talizmany.

Czasem Jonathan odwiedza Shorta. Chwile, gdy Shortowi rozjasnia sie w glowie, wykorzystuje na wytlumaczenie mu, ze jest naukowcem, ktory podrozuje do krainy Fotse. „Kiepska sprawa” – to caly komentarz Shorta, ktory zaraz powraca do Johnnie Walkera i majatku czlonkow druzyny krykieta hrabstwa Kent. Ten temat bardzo mu lezy na sercu. Choc Short umiera, przebywanie z nim przynosi Jonathanowi ukojenie. A juz na pewno woli jego towarzystwo niz te szczegolna czesc kazdej nocy, ktora przyprawia go o dreszcz – stanie na warcie. W samotnosci na pokladzie „Nelly”, w bliskosci brzegu, po ktorym kreca sie bezglosnie Afrykanie, osobiste punkty orientacyjne Jonathana znikaja jeden po drugim. Po kwadransie odczuwa niepewnosc, po polgodzinie wlasna kruchosc. Pod koniec dwugodzinnej wachty granice jego wewnetrznego swiata przestaja istniec. Jonathan czuje wtedy, ze sie zatraca, a moze nie tyle zatraca, ile calkowicie rozprasza w ciemnosciach; ze gubi stale punkty odniesienia, ze nie ma pojecia, kim jest, gdzie jest, dlaczego jest i czy w ogole ma jeszcze prawo myslec o sobie w kategoriach rodzaju meskiego. Kiedy popada w taki stan, nie ma juz dla niego odwrotu. Kazdy zmiennik zastaje go wtedy jeczacego, z szeroko otwartymi oczyma, uczepionego strzelby jak talizmanu. Jego towarzysze sa oczywiscie za dobrze wychowani, by poruszac z nim ten temat, ale jego stan budzi ich troske.

Tymczasem ktos zdolal wreszcie dotrzec z wiesciami do miejscowego emira. Przysypiajacy Jonathan siedzi wlasnie na dziedzincu kosciola i slucha strzepkow belkotliwej opowiesci o osiagnieciach przedwojennych krykiecistow, gdy odlegle zawodzenie trabek oznajmia przybycie El Hajj Idrisa Abd’Allahi, ktory – choc Niewolnik Boga – jest dziedzicznym wladca rozleglych rownin na polnoc i wschod od rzeki. Aby je przemierzyc konno, potrzeba dziesieciu dni.

Orszak emira robi wrazenie. Za forysiami w zawojach barwy indy-go podaza straz przyboczna w kolczugach, otaczajaca emira i jego dworzan, od ktorych bije w oczy biel i zloto. Profesor, ktory z powodu niedyspozycji Shorta reprezentuje i siebie, i rzad Jego Krolewskiej

Mosci, podejmuje przybyszow uczta. Po zakonczeniu ceremonii prezentacji antropolodzy i krolewski dwor zasiadaja do wspolnego posilku, zlozonego z pieczonej kozy i brytyjskich konserw. Najwiekszy zachwyt budza brzoskwinie w syropie. Naukowcy obdarowuja emira podarunkami (wiecej puszek z brzoskwiniami, komplet do herbaty i parasol). Obie strony wymieniaja komplementy. Rozmowa o interesach zaczyna sie dobrze po polnocy.

Brzoskwinie nie skruszyly emira. „Nie – mowi – wy nie chcecie isc do Fotse”. „Chcemy” – upiera sie profesor. „Nie chcecie – twierdzi emir, zywo popierany przez swoich ministrow. – Fotse sa brudni. To niewierni, a ich kobiety sa prostytutkami”. „Mimo wszystko – przekonuje profesor – chcemy do nich isc. I zaplacimy”. „Nie idzcie – mowi emir. – Oni sa biedni. Tam jest susza. Kobiety Fotse zaraza wasza skore i intymne czesci, bo ich mezczyzni spia ze zwierzetami”. „Mimo wszystko…” – powtarza profesor.

Towary okazuja sie bezuzyteczne. Emir zyczy sobie zaplaty w miedzynarodowych srodkach platniczych. Suma zaproponowana przez profesora zostaje odrzucona. Nawet podwojona, ciagle jest nie do przyjecia dla emira. Rozmowy trwaja juz pare godzin. Kiedy ogien ledwo sie juz zarzy, a szarawy swit odslania pograzonych we snie ludzi, Gittens nieswiadomie przerywa impas zapaleniem papierosa. Emir daje do zrozumienia, jak bardzo by go zadowolila srebrna papierosnica Gittensa. „Zlitujcie sie – jeczy Gittens – to prezent od mojej matki”. „Mimo wszystko…” – mowi profesor.

Kiedy papierosnica staje sie juz wlasnoscia emira, ten laskawie wyraza zgode, by czlowiek imieniem Yusef, jeden z jego wodzow, zaprowadzil ich do krainy Fotse. Emir przystaje rowniez na sprzedaz wyprawie niektorych wielbladow po okazyjnej cenie, co oznacza, ze Yusefowi pozostaje zwerbowac tylko osiemdziesieciu tragarzy.

Profesor dostaje w podarunku sluzacego. Czlowiek, ktory kiedys sluzyl w domu Europejczyka w sasiednim okregu, zostaje wynajety jako kucharz. Obie strony porozumiewaja sie tez co do tego, ze bracia Yusefa beda strzec karawany. Pod koniec tygodnia ekspedycja wyrusza w ostatni etap podrozy, zostawiajac za soba Finow siedzacych na platformach ciezarowek i Shorta na lozku polowym z flaszka i fasola w puszkach. Profesor Chapel siedzi na rozkolysanym wielbladzim grzbiecie gdzies posrodku rozciagnietej kolumny ludzi i zwierzat.