Zapa?ka Na Zakr?cie - Siesicka Krystyna. Страница 12
Tak, to pytanie juz cos oznaczalo. Wtedy jeszcze nie wiedzialem co. Przeszedlem na miejsce Petrykowskiego. Pamietam ten dzien bardzo dokladnie, bo kiedy wracalem do domu, po raz pierwszy od pobytu w Osadzie spotkalem Made. Zwyczajne, na przystanku. Przypadkowosc tego spotkania sprawila, ze nie potrafilem wyjsc poza granice banalu, ktorym w zasadzie byly wszystkie nasze rozmowy. A przeciez juz wtedy uswiadomilem sobie, ze nie potrafie Mady przekreslic. Ze nie ustapie bez boju. Pierwszym taktycznym zagraniem bylo zbagatelizowanie naszego rozstania w Osadzie. Ale nie stac bylo mnie na inne. Mada wsiadla do setki, odjechala, zrozumialem, ze znowu zaprzepascilem nikla szanse, ktora podsunal mi los. Bo, do jasnego czorta, dlaczego nie wskoczylem do setki?
Ktos energicznie klepnal mnie po ramieniu.
– Tydzien zycia za twoje mysli! – powiedzial Wojtek Ligota stajac przy mnie.
– Moze niezla transakcja, ale cholernie trudna do zrealizowania! – odparlem.
– Gadaj za darmo!
– To juz prostsze!
Nie powiedzialem nic wiecej, a i on nie pytal.
– Jade na dzialke po fasole szparagowa, nie wybralbys sie ze mna? Pomoglbys koledze, slowo daje! Dlugo chcesz dretwo stac na tym przystanku?
Przez pol godziny zerwalismy dwie torby fasoli.
– … juz ksiezyc wzeszedl, psy sie uspily i cos tam klaszcze za borem! To pewnie czeka matka ma mila na ulubiona fasole! – spiewal Ligota, kiedy stloczeni wracalismy zapchanym tramwajem -… piekne panie i panienki! Bierzcie straki z mojej reki! – ujal ze swojej torby spora garsc fasoli i wreczyl ja siedzacej w poblizu staruszce.
– Zechce pani przyjac?
Rozesmiala sie i podsunela siatke. Dolozylem i ja ze swojej torby.
– Mili z was chlopcy! A tyle sie o was zlego opowiada.
Wojtek spojrzal na mnie bez cienia usmiechu. Wlasciwie dopiero wtedy zaczalem sie obawiac, ze ten to na pewno wie wszystko. Ale jego powaga trwala sekunde.
– Alez madame… – zwrocil sie do staruszki -jestesmy zawsze do pani uslug! Pani wysiada? Pomozemy…
Wytaszczylismy sie z tramwaju we trojke. Staruszka byla nasza na wieki.
– Rowny z ciebie chlopak, Marcin. Ciesze sie nawet, ze Petrykowski przeszedl do innej budy! Obgryzal paznokcie. Moze przy tobie bede mial spokojniejsze zycie. Nie, nie bracie! – zaoponowal, kiedy oddawalem mu torbe z fasola. – Zabierz do domu!
– Oszalales chyba! – rozesmiala sie matka, gdy postawilem przed nia trzy kilogramy szparagowki. – Bedziemy to jedli przez tydzien! A wlasciwie… skad ta fasola? – zawahala sie.
– Z dzialki kapitana Ligoty.
Po raz pierwszy od bardzo dawna padlo miedzy nami to nazwisko.
– Z dzialki kapitana Ligoty… – powtorzyla.
– Tak. Przepraszam cie, mamo, musze isc do lazienki. Spojrz, jakie mam rece!
Po chwili zajrzala do mnie.
– Sluchaj… nie moglbys mi tego wyjasnic?
– Alez oczywiscie! Jego syn jest moim kolega. Siedzimy razem.
Podala mi recznik.
– Czy ty wiesz, Marcin, czym to grozi? On moze powiedziec… on… on na pewno slyszal od ojca! W piec minut cala klasa… – urwala i sciagnela brwi – a ty tak lekko o tym? Nie boisz sie?
– Boje sie! – przyznalem.
– Boze… jaki fatalny zbieg okolicznosci!
– Tak, fatalny!
Uznalismy to wtedy za fatalny zbieg okolicznosci. Bylo mi latwiej w tej jedenastej klasie, o wiele latwiej niz innym. Cos niecos jednak zostalo mi w glowie po ubieglym roku. Juz po miesiacu Foczynski skonstatowal z zadowoleniem:
– Przybyl nam nowy uczen i ciesze sie, bo widze, ze bedzie z niego pozytek – znaczaco stuknal palcem po dzienniku.
Czulem, ze staje na pewnym gruncie. Ligota nie puszczal pary z ust. Po raz pierwszy w zyciu zaczelo mi zalezec na dobrej opinii w klasie, moze dlatego, ze tak latwo moglem ja utracic. Jednakze zyczliwosc Foczynskiego i przyjazn, tak, przyjazn, ktora Ligota kazdego dnia oferowal mi z taka sama swoboda, z jaka niegdys wreczyl torbe fasoli, sprawily, ze bardzo szybko znalazlem swoje miejsce w klasie. Ale i ja sam staralem sie o to. Wstyd przyznac, ale lubilem byc zawsze w porzadku. Totez kiedy przewodniczacy samorzadu klasowego, kolega Skowronski, zachorowal na zoltaczke i trzeba bylo wybrac kogos na jego miejsce, nikt sie specjalnie nie zdziwil, kiedy Wojtek powiedzial:
– Wobec wakujacego stanowiska szeryfa proponuje kandydature Marcina!
Tylko Hieronim zawolal z niechecia:
– Marcin? Przeciez on jest nowy! Nie lepiej kogos, kto zna nas dluzej?
– Poczekajcie – wtracil sie Foczynski – te sprawe bedziemy zalatwiac jutro! A dzis, drogie panie i szanowni panowie, zrobimy sobie maly sprawdzian waszych umiejetnosci z zakresu matematyki…
Sprawdzian poszedl mi niezle i w doskonalym nastroju wybralem sie na ulice Kwiatowa, na ktorej spedzilem juz niejedno popoludnie. Nie moglem trafic na Made. Nijako bylo mi isc do niej do domu. Sadzilem jednak, ze wreszcie ja tu spotkam i ze uda mi sie stworzyc pozory przypadku. Postanowilem uzyc starego chwytu z zapalka. Kiedy wreszcie poznym wieczorem spostrzeglem Made wracajaca samotnie do domu, zawolalem ostrzegawczo:
– Uwazaj! Zapalka na zakrecie!
Stanela jak wryta. Nie chcialem, zeby odkryla, ze czekalem tylko na nia.
– Przepraszam cie najmocniej! Nie przypuszczalem, ze to ty!
– Marcin!- zawolala z wyraznym zadowoleniem. Ale nie minela sekunda, a przygladala mi sie wrogo, z wieksza niechecia niz kiedykolwiek. Zrozumialem, ze popelnilem piramidalny blad. Nie chciala sluchac moich tlumaczen, wlasciwie nawet do nich nie dopuscila. Po prostu zostawila mnie oglupialego do reszty i odeszla. Dogonilem ja, ale na prozno szukalem w glowie rozsadnych wyjasnien.
– Uwierz mi… – powiedzialem w koncu zwyczajnie – prosze cie… czekalem tylko na ciebie!
Patrzyla na mnie wazac swoje mysli, ktorych nie znalem. Wiedzialem tylko, ze jest to chwila, kiedy moge stracic Made bezapelacyjnie. Zadne dalsze tlumaczenie nie przechodzilo mi przez gardlo.
– Marcin… – powiedziala niejasno – gubie sie…
Byla cudowna, ostatnia pazdziernikowa niedziela. Wysiadlysmy na malej stacyjce w Otrebusach i kazda z nas, jak zwykle, byla w innym nastroju. Mama ozywiona, rozmowna. Alusia nadeta i wsciekla. A mnie bylo wszystko jedno.
Mamy radosc byla zrozumiala. Po raz pierwszy wiozla nas do swojej przyjaciolki, ktorej nie znalysmy dotad. Byla to przyjazn sprzed wielu lat, zerwana po mamy malzenstwie i teraz nawiazana. Na pewno wypelnila mamie pustke, na ktora skazala sie sama odsuwajac sie od znajomych z okresu malzenstwa – na tej chyba zasadzie, na ktorej pozbyla sie wszystkich drobiazgow zwiazanych z wspomnieniami o ojcu. Ale bez drobiazgow mozna zyc, bez ludzkiej przyjazni – trudniej. Zrozumiale bylo wiec ozywienie mamy, ale i nadecie Alusi bylo uzasadnione. Alusia nie znosila Ola.
– Olo – jeczala. – Juz to samo zdrobnienie doprowadza mnie do rozpaczy! Olo! Olo!
W rzeczywistosci nie chodzilo tu wcale o zdrobnienie, tylko o fakt, ze mama straszliwie nam tego Ola obrzydzila. Znalysmy go jedynie z jej opowiadan i w ten sposob stal sie dla nas postacia-widmem, obdarzona wszystkimi zaletami, zwlaszcza tymi, ktorych w nas nie mozna bylo odnalezc ze swieca! A wiec przede wszystkim Olo byl chlopcem poslusznym, obowiazkowym, starannym, nie mial glupich pomyslow, nigdy nic nie przytrafialo mu sie niechcacy. Opieral sie na radach i opiniach innych ludzi, dojrzalszych i bardziej doswiadczonych od niego… A my – nie!
– Cos mi sie zdaje, ze ten Olo jest bez charakteru, mamo! – bronilam naszych okopow. – Przypomina mi ciasto na lane kluski!
– Zapomnialam, ze ty z potraw macznych uznajesz tylko zle wyrosniete placki z zakalcem! – odcinala sie mama wyrazna aluzja.
Tak! Wysiadalysmy na stacji w Otrebusach w ponurym nastroju.
– Musicie zachowywac sie po ludzku! – napominala nas mama. – Zadnych glupich min, zadnych idiotycznych pomyslow!
– A jezeli nam dadza tlusty rosol? – Niepokoila sie Alusia.
– To go zjecie!
– Mamo!
Mama przystanela posrodku waskiej sciezki.
– Zjecie go! – krzyknela z rozpacza. – Rozumiesz? Alka wzniosla oczy do nieba.
– Przykro mi, ale to sie chyba nie da zrobic… Pojade do rygi po pierwszej lyzce!
– Ona ma racje, mamo? Jezeli nam dadza tlusty rosol to…
– Zjecie go! – syknela mama. – Bez zadnych komedii zjecie tlusty rosol, nawet wtedy, kiedy beda na nim plywac oka wielkosci oczu wieloryba!
Mama szybkim krokiem ruszyla w strone osiedla malych, bialych domkow polozonych pod lasem. Uwazala sprawe rosolu za rozstrzygnieta.
– Pani Ewa mieszka w tym domu! – powiedziala stajac przed zielona furtka.
W tej samej chwili spostrzeglam wielkiego dragala, ktory w roboczym ubraniu zgarnial z trawnika zeschle liscie.
– A to jest Olo! – szepnela mama tryumfalnie. Alusia byla wstrzasnieta.
– Jest gorzej niz myslalam… – szepnela.
– Dlaczego? – obruszyla sie mama blyskawicznie.
– Patrzcie go… jaki pracowity! Nawet w niedziele…
– Tak mowisz, jakbys byla pracowita w poniedzialki czy wtorki! Dla was niedziela trwa caly rok!
Olo zauwazyl nas i odstawil grabie. Przeskoczyl grzadke astrow i szybko otworzyl furtke.
– Dzien dobry pani! – sklonil sie przed mama i z nabozenstwem ucalowal podana sobie dlon.
Tak wlasnie zrobil, nie mozna tego okreslic inaczej. Olo z punktu zademonstrowal to, na co mama byla szczegolnie wrazliwa: dobre maniery.
Wzial z jej reki torbe i dopiero wtedy odwrocil sie w nasza strone. Lekcewazac zupelnie nasze oslupienie, powiedzial krotko:
– O, czesc wam, boginie!
I potem znowu zapytal mamy z uwazna atencja:
– Duzy byl tlok w kolejce? Miala pani siedzace miejsce?
Alka patrzyla na mnie wzrokiem konajacego labedzia. Tymczasem Olo zapraszal nas do domu.
– Mama czeka na pania ze swoja przedpoludniowa kawa. A wy… – powiedzial tonem przedszkolanki – przywitajcie sie predko i zaraz pojdziemy nakarmic psy…