Zapa?ka Na Zakr?cie - Siesicka Krystyna. Страница 13
– No! Nareszcie mam okazje poznac twoje dziewczynki! – zawolala pani Ewa sciskajac mame i jednoczesnie obrzucajac nas uwaznym spojrzeniem. – Och, wcale nie wygladaja na czupiradla. Dlaczego mowilas, ze przywieziesz czupiradla? Czuje sie strasznie zawiedziona!
No, ladnie nas mama musiala odmalowac! Alka stala naburmuszona, a ja z najwiekszym wysilkiem zdobylam sie na cos w rodzaju usmiechu.
– Bola eie zeby? – zapytal Olo.
Chcialam zaprzeczyc, ale kiedy spojrzalam na jego mine, zachcialo mi sie smiac naprawde. Stal przy mnie ze zmarszczonym nosem i zabawnie potrzasal zwieszonymi luzno rekoma.
– Bo mnie zawsze bola zeby, kiedy dowiaduje sie od obcych ludzi, co moja mama mowi na moj temat! Wykreca mi twarz na wszystkie strony i wtedy usmiecham sie tak wlasnie, jak ty przed chwila!
Podsunal mamie fotel i zagarnal dlugimi ramionami Alke i mnie.
– Idziemy do psow! Nasza Leda ma przepyszne male szczeniaki! Specjalnie nie dalem im sniadania dzis rano, zebyscie mogly zobaczyc, jak zabawnie laduja sie z lapami do miski.
W drewnianej szopce za domem Leda i jej dzieciaki czekaly na sniadanie. Trzy czarne kulki zaklebily sie u naszych nog, Leda patrzyla nieufnie.
– Nie boj sie, stara! – pocieszyl ja Olo. – Daje ci slowo, to nie sa zadne czupiradla! Mada, nie boj sie! Wez jednego psa na rece, Leda ci nic nie zrobi!
– Czy bede im mogla podac miske z jedzeniem? rozkrochmalila sie Alka. – Olu? Gdzie stoi miska? Powiedz, ja przyniose!
– Jest tutaj, ale – trzeba by to podgrzac…
– Daj, polece do kuchni! Kuchnia jest na lewo od wejscia, tak!
– No dobra, to idz!
Postawilam szczeniaka na ziemi. Leda podeszla do mnie, pomachala ogonem i podsunela mi do poglaskania lsniacy leb.
– Spojrz… juz sie nie boi o swoje pieski! – ucieszyl sie Olo. – Usiadz sobie tu, Mada, na tej skrzyneczce. Gdyby nie fakt, ze pojde na medycyne, wybralbym weterynarie. Lubie zwierzeta, a juz te male psy sa nieslychanie zabawne, nie uwazasz? W przeciwienstwie do dzieci. Malych dzieci nie znosze.
– Czemu?
– Irytuja mnie. Sa najczesciej uparte i lepkie! Czasami przyjezdza do nas siostra mojej mamy z czyms takim… chyba to jest dziewczynka, bo ma na imie Malgosia. Wszyscy twierdza, ze ta Malgosia jest przemila i sliczna. Ja tam nie wiem… wydaje mi sie bardzo obrzydliwa.
– Pleciesz!
– Mowie to, co mysle. Zawsze mowie to, co mysle. Warto, zebys o tym wiedziala, bo wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazuja, ze bedziemy sie widywali dosc czesto.
Olo polozyl szczeniaka na plecach i stukal palcem w jego pekaty brzuszek.
– Chcialem cie w zwiazku z tym uprzedzic, ze nie mam zamiaru zakochac sie w tobie! – ciagnal Olo. – Nie gniewaj sie, Mada, ale naprawde nie mam zamiaru! Nie dlatego, zebym cie uwazal za nieciekawa, skad! Ale ja mam swoja Hanke, rozumiesz?
– Doskonale rozumiem! Ja tez mam swojego Marcina…
Olo odetchnal z wyrazna ulga.
– No i swietnie! Lubie takie rzeczy zalatwiac po prostu!
– Ja tez. Powiedz mi w takim razie, czy na obiad bedzie rosol?
– Nie. Pomidorowa z ryzem. Nie znosisz rosolu, tak? Na drugie schab i kapusta. Lubisz kapuche?
– Uwielbiam! O, idzie Ala z psia miska…
– Olu, czy nie za bardzo podgrzalam?
Olo wlozyl palec do miseczki, potem dal go do oblizania jednemu z malych.
– Maja fenomenalnie przyjemne jezyczki! Natychmiast wsadzilysmy z Alka po palcu do psiego zarcia i podsunelysmy psiakom.
– Postaw im teraz miske, Ala, zobaczysz, co sie bedzie dzialo! – dyrygowal Olo.
W chwile pozniej wracalismy do domu. Szlysmy z Alusia pomiedzy dwoma rzedami umierajacych astrow – pelne najgorszych przeczuc, ze mama miala racje. Olo byl naprawde bardzo sympatyczny.
Rzeczywiscie, te pazdziernikowa niedziele, ktora byla przeciez zaledwie pierwszym dniem naszej znajomosci, odnajduje w pamieci od razu jako pierwszy dzien mojej pozniejszej z Olem przyjazni. Wszystkie zalety Ola, ktorymi tak przestraszyla nas mama, bardzo szybko uznalam sama jako zestaw zupelnie rewelacyjny! Ginely przy nich rozne jego wady i smiesznostki, ginely lub tez po prostu przyzwyczailam sie do nich. Poza tym moje niespokojne, burzliwe uczucie do Marcina nauczylo mnie w koncu wyrozumialosci.
Niespokojne, burzliwe uczucie do Marcina. To nie jest scisle okreslenie. W pewnym sensie, przynajmniej, nie jest scisle. Pozornie przeciez nasza znajomosc ukladala sie zupelnie zwyczajnie, banalnie moze nawet dla kogos, kto patrzyl na nia z boku. Dosc przypadkowe spotkania zabarwione zostaly uczuciem przynaleznosci. Jest to jeden z najwspanialszych kolorow ze wszystkich, jakie znam. Uwolnil nas od udawania, bylo nam ze soba dobrze i wiedzielismy o tym oboje. Minal pazdziernik, minal listopad. Marcin, pochloniety zwyklymi, powszednimi sprawami, stal mi sie jeszcze blizszy, jeszcze bardziej wart milosci niz dawniej. Dlaczego wiec pomimo wszystko napisalam: niespokojne, burzliwe uczucie? Dlatego, ze na dnie wszystkiego odnajdywalam nieustannie lek i niedowierzanie. Bylo przeciez cos, o czym Marcin nigdy mi nie mowil, czego mi nie wyjasnil, cos, co musialo sie stac w ubieglym roku i budzilo we mnie ten strach, ze popelnilam omylke. O ile dawniej zloscily mnie sugestie mamy na jego temat, o tyle teraz mialam pewnosc, ze przynajmniej czesc z nich byla uzasadniona.
– Czy ty masz dobra pamiec, Mada? – zapytal mnie kiedys Marcin.
– Dobra.
– I cieszy cie to?
– Jasne, ze cieszy!
– Ja tez mam dobra pamiec, ale mnie, widzisz, mnie to martwi. Sa rzeczy, o ktorych chcialbym zapomniec.
– Na przyklad?
– Mowie, ze chcialbym zapomniec…
– Wiec mam nie pytac?
– Wlasnie.
Moglam dowiedziec sie od mamy, przeciez wiedziala cos o tych rzeczach, o ktorych Marcin nie chcial pamietac i z niemala satysfakcja zrelacjonowalaby mi swoje wiadomosci. Sama nie wiem, dlaczego nie zrobilam tego. Postanowilam byc wyrozumiala, dostrzegajac jednak ryzyko tej decyzji.
– Co sadzisz o wyrozumialosci? – zapytalam kiedys Ola.
Zastanawial sie przez chwile.
– Wyrozumialosc… – powtorzyl – mysle, ze to moze byc uczciwe i dobre, i zle. Co innego wyrozumialosc dla bledow, co innego dla wypaczen. Dlaczego pytasz o to?
Opowiedzialam Olowi o Marcinie. Wszystko, od poczatku. Sluchal, nie przerywajac mi ani jednym slowem.
– Marcin robi cholernie glupio chowajac glowe w piasek! – powiedzial, kiedy skonczylam. – Zna cie przeciez i wie, ze moze liczyc na twoja wyrozumialosc dla tego swojego bledu, tak?
– Na pewno tak!
Olo zawahal sie.
– W takim razie… moze to wlasnie nie byl blad?
– Tylko…?
– Wypaczenie. Jedynie w tym wypadku moze sie bac twojego stanowiska.
– Sluchaj, widzialam sie z Marcinem wczoraj. Mowil mi, ze zostal przewodniczacym samorzadu klasowego. To przeciez… to przeciez wyklucza…
– Moze wyklucza, moze nie wyklucza! – przerwal mi Olo. – Wyrozumialosc na slepo? Nie! Powinnas tu dojsc do jakiejs prawdy, Mada! Za wszelka cene!
– Do niczego nie bede dochodzic! Stawiam na Marcina!
– Podziwiani cie! Mowilem ci kiedys: ja lubie sprawy stawiane jasno. Nie jestesmy juz dziecmi, ktore bawia sie w ciuciubabke! Nie pozwol sobie wiazac chustki na oczach, Mada! W ten sposob mozna sie potknac i o zapalke…
– Nie po to opowiadalam ci te historie, zebys teraz ironizowal!
– Daleki jestem od ironii. Po prostu boje sie o ciebie i to wszystko. Oczywiscie, sprawa jest twoja i po swojemu ja rozstrzygniesz. Ja sie tylko boje.
Ja takze sie balam, rozmowa z Olem na jakis czas spotegowala moja niepewnosc.
Tymczasem przyszedl grudzien. Kocham szare grudniowe poranki, pierwsze przymrozki, zalosne drzewa bez lisci. Kazdy miesiac cieszy mnie z innych przyczyn, ale tylko grudzien – wzrusza. To zapewne reminiscencje dziecinstwa: oczekiwanie na pierwszy snieg, choinke, na rzadkie dni bezchmurnego nieba. Tamtego roku pierwsze dni grudnia byly ciemne i chlodne. Marzlismy z Marcinem na naszych popoludniowych spacerach, ale za nic nie chcielismy sie ich wyrzec. Cudowne byly zreszta te chwile wzajemnej dbalosci. Marcin stawial mi kolnierz plaszcza i poprawial szalik pod szyja. Mnie do rozpaczy doprowadzala jego odkryta glowa. Toczylismy batalie o rekawiczki, cieplejsze buty, nie zapiete pod szyja guziki. Nadwislanski wiatr szalal po opustoszalym parku, ale nam bylo wszystko jedno. Mielismy sobie tyle do opowiedzenia. Tyle pomylek z Osady do sprostowania. I planow na nastepne wakacje. I na najblizszy miesiac, na najblizszy tydzien, na pojutrze, na jutro. Ale z najwieksza uwaga sluchalam opowiadan Marcina o jego sukcesach w szkole. Zostal przewodniczacym swojej klasy, szeryfem, jak sie u nich mowilo. Mial na swoim koncie kilka udanych akcji, o ktorych mowil z ogromnym zaangazowaniem. Byly to sprawy dodatkowych lekcji dla najslabszych, kolektywu bibliotecznego, kompletowania urzadzen dla pracowni fizycznej. W Osadzie Marcin ignorowal tematy szkolne i z najwiekszym zdumieniem odkrywalam w nim teraz zupelnie nieoczekiwane pasje. Byl szczery, pogodny, pelen entuzjazmu. Zastanawialam sie niekiedy, jak moglam pokochac Marcina z Osady! Co mi sie w nim podobalo wlasciwie? Och, moj Marcin grudniowy, Marcin zimowych zmierzchow, Marcin, ktory zawsze mial cos do opowiedzenia – byl stokroc ciekawszy!
Wszystko to stalo sie w jakis sposob uspokajajace i juz wkrotce spojrzenie Ola, ktorym wital mnie zawsze, spojrzenie, bedace jednoczesnie pelnym obawy pytaniem, zaczelo mnie smieszyc. Nie dzialo sie bowiem nic, co mogloby swiadczyc przeciwko Marcinowi. Byl dla mnie dobry, cieszyl sie kazdym drobiazgiem, ktorym sprawial mi przyjemnosc. Lubil ulegac moim fantazjom, drobnym uporom, na ktore pozwalalam sobie dosc czesto.
– Wiesz Mada? Wrocimy do domu sciezka obok kawiarni, tam nie ma takiego blota!
– Nie! Wracajmy szeroka aleja!
– Zamoczysz nogi! Wracajmy sciezka, przeciez to w gruncie rzeczy ta sama droga, powinno ci byc obojetne!
– Ale mnie nie jest obojetne!
– Ach, jezeli tobie nie jest obojetne, to i mnie takze! Wracamy szeroka aleja! Wracamy szeroka aleja, poniewaz jest to dla nas sprawa zycia i smierci!