Akademia Pana Kleksa - Brzechwa Jan. Страница 16
Wyrzucilismy ryby z koszow do wody, a potem, idac za rada rybaka, skorzystalismy ze sposobnosci i wykapalismy sie w morzu, gdyz dzien byl nadzwyczaj cieply.
Gdy wrocilismy do parku, nie bylo juz ani zab, ani rakow, a po dnie stawu spacerowaly slimaki bawiac sie w wilgotnym mule.
Zamierzalismy juz wracac do domu na obiad, gdy naraz ujrzelismy nad soba Mateusza. Niezwykle podniecony krazyl nad naszymi glowami i wolal na caly glos:
– Aga, onik! Aga, onik!
Pan Kleks pierwszy zrozumial i jal wpatrywac sie w niebo. Po chwili i on rowniez zawolal:
– Uwaga, balonik!
Istotnie, maly punkcik, wiszacy wysoko w gorze, poczal przyblizac sie coraz bardziej, az wreszcie zupelnie wyraznie mozna bylo rozroznic niebieski balonik z umocowanym u spodu koszyczkiem.
Pan Kleks ucieszyl sie ogromnie i zacierajac z zadowolenia rece, raz po raz powtarzal:
– Moje oko wraca z ksiezyca!
Balonik opadal coraz szybciej, a gdy juz byl na wysokosci ramienia, pan Kleks wyjal z koszyczka swoje oko, zerwal z prawej powieki plaster i wlozyl oko na miejsce.
– Nie! No, cos podobnego! – wolal z zachwytem. – Tego jeszcze nikt nie widzial! Co za cuda! Co za cuda! Widze zycie na ksiezycu! Takiej bajki jeszcze nikt dotad nie wymyslil!
Z zazdroscia patrzylismy na pana Kleksa, ktory stal jak urzeczony i upajal sie ksiezycowymi widokami, dostarczonymi mu przez wszechwidzace oko.
Opanowal sie wreszcie i rzekl do nas:
– Historia o ksiezycowych ludziach zacmie wszystkie dotychczasowe bajki. Ale na to przyjdzie czas.
– A moze pan profesor opowie nam ja teraz? – odezwal sie Anastazy.
– Na wszystko musi byc odpowiednia pora – odrzekl pan Kleks. – Teraz pojdziemy do domu na obiad, a po obiedzie odczytam wam z sennika mojej Akademii sen, ktory sie przysnil Adasiowi Niezgodce.
Chlopcy ucieszyli sie bardzo ta wiadomoscia.
Szybko tedy zjedlismy obiad, po czym zebralismy sie w sali szkolnej.
Pan Kleks siadl przy katedrze, otworzyl wielka ksiege, zawierajaca opisy najpiekniejszych snow, i zaczal czytac:
Sen o siedmiu szklankach
Snilo mi sie, ze sie zbudzilem.
Pan Kleks poprzemienial w chlopcow wszystkie krzesla, stoly i stolki, lozka, lawki i wieszadla, szafy i polki, tak ze lacznie z uczniami Akademii bylo nas przeszlo stu.
– Zawioze was dzisiaj do Chin – oswiadczyl pan Kleks.
Gdy wyjrzalem przez okno, ujrzalem stojacy przed domem malenki pociag, zlozony z pudelek od zapalek, przyczepionych do czajnika zamiast lokomotywy. Czajnik byl na kolkach i buchala zen para.
Powsiadalismy do malenkich tych wagonikow i okazalo sie, ze wszyscy pomiescilismy sie w nich doskonale.
Pan Kleks siadl na czajniku i pociag nasz mial juz ruszyc, gdy nagle na niebie nad nami rozpostarla sie ogromna czarna chmura. Zerwal sie wicher, ktory powywracal pudelka od zapalek. Zapowiadala sie straszliwa burza.
Wobec tego pobieglem do kuchni, wzialem siedem szklanek, ustawilem je na tacy, z komorki porwalem drabine i wrocilem przed dom.
Pan Kleks usilowal rekami powstrzymac pare, ktora wydobywala sie z czajnika i laczyla sie z chmurami.
– Ratuj, Adasiu, moj pociag! – wolal pan Kleks podskakujac wraz z pokrywka czajnika.
Nie ogladajac sie na nikogo, przystawilem drabine do dachu Akademii i trzymajac w lewej dloni tace z siedmioma szklankami, wdrapalem sie na najwyzszy szczebel drabiny.
Gdy tylko znalazlem sie na szczycie, drabina zaczela sie wydluzac tak szybko, ze niebawem dotarla do czarnej chmury i oparla sie o jej brzeg.
Niewiele myslac schwycilem w dlon lyzke, ktora zabralem z kuchni, i jalem nia rozgarniac chmure. Najpierw zebralem z wierzchu caly deszcz i wlalem go do pierwszej szklanki. Nastepnie zeskrobalem pokrywajacy chmure snieg i wsypalem do drugiej szklanki. Do trzeciej szklanki wrzucilem grad, do czwartej – grzmot, do piatej – blyskawice, do szostej – wiatr.
Gdy napelnilem w ten sposob wszystkie szesc szklanek, okazalo sie, ze zebralem lyzka cala chmure, tak jak zbiera sie kozuch z mleka, i ze niebo dzieki temu juz sie wypogodzilo.
Nie wiedzialem tylko, do czego sluzyc ma siodma szklanka.
Zbieglem szybko po drabinie na sam dol, ale w miejscu, gdzie stal pociag pana Kleksa, nikogo juz nie zastalem, gdyz wszyscy chlopcy przemienili sie przez ten czas w srebrne widelce, ktore rzedem lezaly na ziemi.
Zostal tylko pan Kleks, zajety w dalszym ciagu swoim czajnikiem i usilujacy palcem zatkac jego dziobek.
Ustawilem tace z siedmioma szklankami na trawie i nakrylem ja chustka tak, jak to czynia cyrkowi sztukmistrze.
– Cos ty narobil! – rzekl do mnie wreszcie pan Kleks. – Ukradles chmure. Odtad juz nigdy nie bedzie deszczu ani sniegu, ani nawet wiatru. Wszyscy bedziemy musieli zginac od posuchy i upalu.
Rzeczywiscie, w gorze nad nami wisial przeczysty blekit i nagle zorientowalem sie, ze jest to emaliowany niebieski czajnik, zupelnie taki sam, na jakim siedzial pan Kleks, tylko wielkosci calego nieba. Z czajnika saczylo sie na ziemie slonce, a raczej zlocisty wrzatek, ktory parzyl nas niemilosiernie.
Pan Kleks, nie mogac zniesc takiego upalu, zaczal szybko rozbierac sie, ale mial na sobie tyle surdutow, ze zdejmowanie ich nie mialo konca. Kiedy zobaczylem, ze glowa jego zaczela sie tlic i z wlosow buchnal dym, porwalem z tacy szklanke z deszczem i wylalem ja na pana Kleksa. Rownoczesnie lunal rzesisty deszcz, tylko ze padal tym razem nie z gory na dol, lecz z dolu do gory.
Wygladalo to tak, jak fontanna tryskajaca z ziemi.
– Sniegu! – wolal pan Kleks. – Sniegu, bo splone doszczetnie!
Schwycilem wobec tego szklanke ze sniegiem i wybierajac snieg lyzka, jalem okladac nim glowe pana Kleksa.
Skutek byl zdumiewajacy, gdyz snieg poczal mnozyc sie z taka szybkoscia, ze pokryl caly park. W tej samej chwili spod sniegu wyskokczyly wszystkie srebrne widelce i wirujac jak opetane, zabraly sie do rzucania kulami ze sniegu. W widelcach rozpoznawalem raz po raz to Artura, to Alfreda, to Anastazego, to znowu jakiegos innego kolege.
Widelce swoim zawrotnym tancem w sniegu podniosly taka sniezyce, ze po prostu nic nie bylo widac. Wpadlem tedy na pomysl, aby snieg zdmuchnac za pomoca wiatru. Wzialem wiec szklanke z wiatrem, ktory wygladal jak rzadki, niebieskawy krem, i wygarnalem go jednym zamachem lyzki.
Takiego wiatru nigdym dotad nie widzial. Dal jednoczesnie we wszystkich kierunkach, unoszac z soba wszystko, co tylko napotkal na drodze. Snieg rozwial sie natychmiast, a srebrne widelce, uniesione w gore, zawisly w niebie jak gwiazdy. Zrobilo sie bardzo zimno. Spojrzalem na pana Kleksa i w pierwszej chwili nie poznalem go wcale. Przeistoczyl sie w balwana ze sniegu i wesolo podspiewywal:
Jedzie mroz, jedzie mroz. Wiezie sniegu caly woz!
Pomyslalem, ze pan Kleks odmrozil sobie rozum, dlatego tez wzialem czajnik z wrzatkiem i wylalem cala jego zawartosc na glowe pana Kleksa.
Snieg natychmiast stopnial, znowu sie ocieplilo i pan Kleks zaczal rozkwitac.
Naprzod wypuscil liscie, potem paczki, az wreszcie cala jego glowa i rece pokryly sie pierwiosnkami. Zrywal je z siebie i zjadal z apetytem, przyspiewujac:
Gdy sie kwiatkow dobrze najem, Grudzien znow sie stanie majem.
Po chwili jednak stracil humor, a to z tego powodu, ze pszczoly, zwabione kwiatami na glowie pana Kleksa, obsiadly go ze wszystkich stron i niejedna musiala zapuscic zadlo w jego cialo, gdyz poczal zalosnie jeczec.
Gdy po pewnym czasie pszczoly odlecialy, glowa pana Kleksa wygladala jak wielki babel, a z oczu jego ciekly duze krople gestego miodu.
Wzialem tedy z tacy czwarta szklanke, w ktorej miescil sie grad. Wygladalo to tak, jakby do szklanki wlozyl ktos garsc grubego srutu.
Wysypalem na dlon kilka ziarnek gradu i wcieralem je w glowe pana Kleksa. Musial doznac nadzwyczajnej ulgi, gdyz zdjal glowe z karku i rzucil mi ja jak pilke. Odrzucilem mu ja z powrotem w przekonaniu, ze gre w pilke lubi tak samo jak ja. Tymczasem pan Kleks, nie mogac widziec wlasnej lecacej ku niemu glowy, tak niezrecznie nadstawil rece, ze glowa potoczyla sie w innym kierunku, odbila sie kilka razy od ziemi i znikla w zaroslach.
Zapytalem pana Kleksa, jak sie czuje bez glowy, ale nic mi nie odpowiedzial, gdyz nie mial czym.
W tym czasie wlasnie emaliowany czajnik w gorze odwrocil sie zakopconym dnem na dol i naraz zapadla ciemnosc, w ktorej tylko srebrne widelce migotaly wesolo.
Pan Kleks stal bez glowy, bezradnie wymachujac rekami.
Wyjalem tedy z piatej szklanki blyskawice, wygialem ja na ksztalt laski i swiecac nia sobie, udalem sie na poszukiwanie glowy pana Kleksa.
Znalazlem ja wsrod pokrzyw. Byla cala poparzona, co wcale nie przeszkadzalo jej podspiewywac:
Poparzyly mnie pokrzywy, Taki jestem nieszczesliwy!
Zwrocilem panu Kleksowi glowe, blyskawice zas wetknalem obok w ziemie.
Dawala tyle swiatla, ze bylo widno jak w dzien.
– Chetnie bym cos zjadl – powiedzial pan Kleks.
Niestety, jedyna rzecza, ktora posiadalem, byla szklanka z grzmotem.
– Doskonale! – zawolal pan Kleks. – Nie znam nic smaczniejszego od grzmotu. Przynies go tutaj.
Wyjalem grzmot ze szklanki i podalem panu Kleksowi. Byla to piekna czerwona kula, przypominajaca owoc granatu.
Pan Kleks wydobyl z kieszeni scyzoryk, pokrajal grzmot na cwiartki, obral ze skorki zjadl z ogromnym apetytem, oblizujac sie smakowicie.
Po chwili jednak rozlegl sie potezny huk i pan Kleks, rozsadzony od srodka, rozerwal sie na tysiac drobnych czasteczek. Wlasciwie kazda taka czasteczka byla samodzielnym malym panem Kleksem, a wszystkie tanczyly wesolo na trawie i smialy sie cieniutkimi glosikami.
Wzialem jedna z tych smiejacych sie czasteczek, wlozylem do siodmej, pustej szklanki, stojacej na tacy, i zanioslem do kuchni.
Nagle przez otwarty lufcik wdarly sie z glosnym brzekiem srebrne widelce, osaczyly mnie ze wszystkich stron, a dwa sposrod nich, zdaje sie, ze Antoni i Albert, usilowaly dostac sie do szklanki, gdzie byl malenki pan Kleks.