Znachor - Dolega-Mostowicz Tadeusz. Страница 55
— Tak, tak! — Wyskoczyl z sanek. — Gdziez jest panna Marysia?
— A poszla do miasteczka. Jadac do Radoliszek, musial pan ja spotkac.
— Nie spotkalem. A czy predko wroci?
— Pewno predko.
— To ja zaczekam.
Z drzwi wychylila sie glowa Zoni.
— Jak pan laskaw zaczekac, to moze najwygodniej bedzie w pokojach. Albo moze w przybudowce, u Marysi... Prosze, pan pozwoli tutaj.
Obtarla rece fartuchem i wprowadzila Leszka do izby w przybudowce. Znalazla na przypiecku zapalki i zapalila lampe. Rozejrzal sie po izbie. Bylo tu ubogo, lecz schludnie.
— Marysia na pewno niedlugo przyjdzie. Do miasteczka poszla — zagaila rozmowe Zonia. — A pan inzynier, to widze, wyzdrowial calkiem, dzieki Bogu.
— Wyzdrowialem.
— To szczescie prawdziwe. Jak pana inzyniera i Marysie tu przywiezli, to az strach bylo spojrzec. Krwi tyle, ze niech Bog uchowa! Juz i modlitwy za konajacych odmawialismy. I zeby nie Antoni!... Szkoda gadac! — Machnela wymownie rekami.
— Jaki Antoni? — zastanowil sie Leszek.
— Antoni Kosiba, znachor, co tu mieszka.
— Tu mieszka?
— No, a gdziez? Teraz to on w wiezieniu. Ale tu mieszka, tu wroci. To przeciez on tutaj, o, na tej lawie, pana inzyniera ratowal, a sklejal, a zszywal — zachichotala Zonia. — Plamy po krwi to az szklem musialam zeskrobywac. Zejsc nie chcialy. A ja, Marysie, to na tym stole reperowal. Z panem zle bylo, ale juz z nia, to i nadziei zadnej nie bylo. I nie dychala wcale. Kosci w mozg powchodzily. Doktor, jak pana zabieral do samochodu, to mowil, ze ona juz kaput. Dla tej biedaczki — powiada — tylko trumna — powiada — a szkoda, bo ladna. I prawde powiedziec, to przez tydzien nikt nie myslal nawet, ze ona odzyje. Antoni nawet czemodan z tymi przyborami doktorskimi ukradl, zeby ja ratowac. Dniami i nocami kolo niej chodzil. Juz sam nie wiedzial, co poczac. Nawet owczarza z Pieczek kazal wolac, zeby uroki odczynil. A ona wciaz niczym martwa. Na koniec, jak ja biala kure pod oknem zarznelam, to i pomoglo.
Leszek sluchal z najwiekszym zajeciem i przyszlo mu do glowy, ze byc moze nieslusznie posadzal matke i doktora Pawlickiego o swiadome klamstwo. Prawdopodobnie oboje byli przeswiadczeni, ze umierajaca podczas ich wyjazdu Marysia nie zdolala juz wrocic do zdrowia. Opowiadanie tej mlodej kobiety zdawalo sie swiadczyc na ich korzysc. Pozniej jednak matka niewatpliwie dowiedziala sie, ze Marysia zyje. Dlaczego tedy nie napisala mu o tym ani slowa?... Dlaczego ojciec nie wspomnial, dlaczego dopiero w Ludwikowie, i to przypadkowo, dowiedzial sie o tym!?... Tu byla ich wina i o to do nich czul zal. Zal ten jednak oslabiony teraz byl poczuciem wlasnej niesprawiedliwosci. Zbyt surowo i zbyt pochopnie osadzil rodzicow i Pawlickiego.
— A czy teraz juz panna Marysia zupelnie zdrowa? — zapytal.
— Niczego jej nie brakuje. Nawet wyladniala po dawnemu — zasmiala sie Zonia. — Tylko wielkie zmartwienie ma, bo widze, ze zaplakana chodzi.
— Jakie zmartwienie?
— Ja tam nie wiem. Ale zmartwien, mysle, jej nie brakuje. Bo raz, ze prace stracila przez te chorobe. Pani Szkopkowa inna do sklepu wziela. Podobniez swoja krewniaczke.
— No, to glupstwo! A coz jeszcze?...
— Ano przez Antoniego. Za te to kradziez i za to niby, ze bezprawnie leczy, do wiezienia go na trzy lata wsadzili.
— To chyba niemozliwe!
— Mozliwe, bo zamkneli.
I Zonia obszernie opowiedziala Czynskiemu, jak i co bylo.
— Radzilim, jak go ratowac, ale jakiz tu moze byc ratunek — zakonczyla. — A teraz przepraszam, bo musze juz do gospodarstwa. Marysia pewnikiem niedlugo nadejdzie.
Wyszla, a Leszek z rozczuleniem zaczal przygladac sie wszystkim szczegolom urzadzenia izby. Wszedzie tu bylo znac Marysine upodobanie do czystosci i do estetyki. Ilez musialy sie napracowac te biedne raczeta!
— Juz teraz to sie skonczy! — myslal i ogarniala go ogromna radosc. Za oknami padal snieg wielkimi platami, coraz gesciej i gesciej.
— Zeby tylko nie zabladzila — zaniepokoil sie.
Nagle uslyszal tupanie w sieni. Byl pewien, ze to ona. Stanal na srodku izby i czekal. Drzwi otworzyly sie. Marysia zatrzymala sie w progu, krzyknela i bylaby upadla, gdyby w pore nie porwal jej w ramiona. Obsypywal pocalunkami jej usta, oczy, pod dotykiem jego rak tajal snieg na plaszczu.
Z wolna odzyskiwala przytomnosc.
— Kochanie moje jedyne — szeptal. — Szczescie moje... Nareszcie cie mam przy sobie zywa i zdrowa, i moja... Wszystko sie spietrzylo przeciw nam, ale teraz juz nic nas nie rozlaczy, nic nie rozdzieli... Pewno myslalas o mnie, ze jestem zly, ze zapomnialem cie... Ale to nieprawda! Przysiegam ci, ze to nieprawda! Powiedz, ze mi wierzysz!
Przytulila sie don.
— Wierze, wierze, wierze... — I kochasz mnie jeszcze?...
— Kocham. Kocham cie bardziej, niz kiedykolwiek cie kochalam.
— Slonce ty moje! Cudzie moj! A powiedz, czy nie myslalas o mnie zle?... Dostrzegl w jej oczach wahanie.
— Zle nie myslalam — odezwala sie wreszcie. — Wcale nie. Tylko mi bylo ogromnie smutno. Tak czekalam... Tak strasznie czekalam... Tyle dni.
— Wierz mi — spowaznial nagle — zes i tak byla szczesliwsza ode mnie. I ja tylez dni przezylem, lecz byly one stokroc, milionkroc ciezsze od twoich. Bo ja niczego nie czekalem.
Umilkl i dodal:
— Wprowadzono mnie w blad. Potrzasnela glowa.
— Nie rozumiem.
Jemu jednak trudno bylo powiedziec prawde. Wreszcie ja wykrztusil:
— Zatajono przede mna, zes ty... ocalala. O, nie sadze, ze zrobiono to ze zlej woli. Z poczatku twoj stan byl beznadziejny, a pozniej... Przecie nikt nie wiedzial, ze ty dla mnie jestes calym swiatem. Wiec nie zawiadomili mnie.
Kiwnela glowa, a w oczach jej zaswiecily lzy.
— Teraz wiem, teraz rozumiem... I... i smutno ci bylo... ze ja nie zyje?...
— Czy smutno?! — krzyknal. — Marysiu! Oto masz dowody! Masz!... Siegnal do jednej kieszeni, do drugiej, obszukal wszystkie.
— Musialem te listy zostawic w Ludwikowie na biurku. Ale przeczytasz je jutro.
— Pisales do mnie, Leszku? — zdziwila sie.
— Nie do ciebie, szczescie moje! — zaprzeczal, przygryzajac wargi. — To byly listy pozegnalne. Do rodzicow, do przyjaciol. Przyjechalem wczoraj, dzis rano je napisalem. A wieczorem...
Spojrzal na czarne szyby, do polowy zasypane sniegiem.
— A o tej porze... juz bym nie zyl.
— Leszku! — zawolala ze zgroza.
— Po coz mi bylo zyc bez ciebie!
Przytulili sie do siebie i lzy splywaly im gestymi kroplami po policzkach, mieszajac sie razem. Plakali nad miniona zla przeszloscia, nad smutkami serdecznymi, nad rozpacza, ktora w nich wypalila sie do dna, plakali nad szczesciem swoim, tak wielkim, tak nieogarnionym, ze sami w jego ogromie czuli sie zagubieni, maluczcy i niesmiali.
Rozdzial XVII
Leszek nie omylil sie. Wyjezdzajac z domu polprzytomny, rzeczywiscie listy zostawil na biurku obok nie zaadresowanych jeszcze kopert. Po jego wyjezdzie w Ludwikowie zapanowal chaos. Gospodyni, pani Michalewska, od nadmiaru wzruszen sama dostala spazmow, a pozniej doprowadzona do stanu jakiej takiej rownowagi, opowiadala przebieg rozmowy z Leszkiem tak zawiklanie, ze minelo sporo czasu, zanim zdolano ustalic, co wlasciwie i dlaczego zaszlo.
Ustalenie stanu faktycznego bylo zasluga pana Czynskiego, po ktorego oczywiscie natychmiast poslano do fabryki. Nie ograniczyl sie on do wybadania Michalesi. Od sluzby dowiedzial sie, ze Leszek wzywal ogrodnika, od ogrodnika zas, ze ten otrzymal polecenie poscinania wszystkich najpiekniejszych kwiatow w oranzerii.
Ma sie rozumiec, ze nie zaniedbal pan Czynski rowniez stwierdzenia, przy pisaniu jakich to listow zastala Leszka gospodyni. Byl przy tym tak ostrozny, ze mimo dosc energicznych upominan sie rodziny, nikogo do pokojow syna nie wpuscil. Dlatego tez mogl w skupieniu listy przeczytac.
Skupienie nie wykluczalo jednak bynajmniej tego, ze podczas lektury rece pana Czynskiego zaczely drzec, a na czolo wystapily mu krople potu. Tresc listow, w zestawieniu z relacja gospodyni, nie zostawiala zadnych watpliwosci i az nadto dobitnie wyjasniala przyczyny apatii Leszka i potem naglego jego wyjazdu.