Zwyczajne zycie - Chmielewska Joanna. Страница 2
Rabac drzewo! – pomyslala, zrywajac sie gwaltownie i przewracajac krzeslo. – Boze jedyny, przeciez moge rabac drzewo!!!
Przedwojenna, jednorodzinna willa miala lokalne centralne ogrzewanie i bardzo stary przedpotopowy piec osobliwego typu, wymagajacy bardziej drzewa niz koksu. Przez cala zime trzeba bylo rabac drzewo na opal. Rabanie drzewa stanowilo jedno z najulubienszych zajec Tereski i az zdziwila sie, ze jej to wczesniej nie przyszlo do glowy. Teraz, w lecie, drzewo nie bylo wprawdzie potrzebne, ale przeciez mogla narabac na zapas. W piwnicy z pewnoscia zostaly jeszcze jakies klocki z ubieglego roku, a poza tym jest przeciez ta galaz, odlamana i schnaca, ktora nalezy odpilowac!
Do rabania drzewa niezbedne byly stare rekawiczki. Gdzie mogly lezec stare rekawiczki? Ogarnieta jedna tylko mysla, spieszac sie, jakby za chwile dom mial wyleciec w powietrze, Tereska otworzyla szafe i cala zawartosc gornej polki zrzucila na ziemie. Nastepnie w podobny sposob oproznila szuflade. Nastepnie zatrzymala sie, zastanowila przez chwile i wydobyla rekawiczki z kieszeni starego zakietu, wiszacego w szafie na wieszaku.
Nastepnie popedzila na dol. Z polowy schodow do piwnicy zawrocila na gore i ze schowka w kuchni wydobyla potwornych rozmiarow katowski topor. Z toporem w reku zbiegla do piwnicy, odstawila go pod sciane, wyciagnela ze skrzyni z narzedziami reczna pilke i mala siekierke, i znow popedzila na gore.
Ogrodowa drabinka okazala sie troche za krotka, Tereska zatem wlazla na drzewo i ulokowala sie na sasiedniej galezi odrywajac przy tej okazji zaklad u spodnicy. Zaklad byl dosc duzy i oderwany stanowil cos w rodzaju trenu, siegajacego do polowy lydek. Nie zwazajac na nieistotne drobiazgi z zapalem przystapila do pracy.
Odlamany konar dal sie odpilowac stosunkowo latwo. Spadl na ziemie, a za nim zsunela sie po drabinie Tereska, nieco podrapana, ze sladami bliskiego kontaktu z kora na twarzy i rekach. Dowlokla konar do mocno posiekanego, brzozowego pnia, popedzila znow do piwnicy i zaczela wynosic na zewnatrz krotkie, bukowe klocki, metnie myslac, ze przy tej pogodzie przyjemniej jej bedzie rabac na dworze. Wynioslszy wszystkie, wrocila jeszcze raz po topor, ustawila sobie pieniek wygodnie, ulokowala na nim pierwszy bukowy klocek i z zacietoscia ruszyla do ataku.
Bukowe drewno jest twarde, ale kruche i daje sie rabac dosc latwo. Rowne, gladkie drewienka pryskaly na wszystkie strony. Ostrze katowskiego topora blyskalo w sloncu, zimowego zapasu ubywalo z minuty na minute, w niepokojacym tempie.
Nie starczy mi – pomyslala Tereska z troska. – I co ja potem zrobie? Pilowac ten pagaj na kawalki czy rabac, jak jest?
Rabala w zapamietaniu, z furia wrecz nadludzka. Popoludnie bylo gorace, topor potwornie ciezki, niektore klocki sekate, ale Teresce wszystkiego bylo malo. Otarla brudna reka pot z czola, rozmazujac ciemna smuge, i zdecydowala sie rabac konar, jak jest, bez pilowania. Przez glowe przeleciala jej watpliwosc, czy porabanie na kawalki calego domu stanowiloby dostateczny wysilek, i poczula zal, ze nie moze porabac przynajmniej drzwi. Ewentualnie klepek podlogowych.
W poprzek. Wszystkie w poprzek… – myslala polprzytomnie i nie wiadomo dlaczego msciwie. – Wzdluz nie sztuka. Tylko w poprzek…
Bukowych klockow zabraklo. Zahamowana nagle w rozpedzie Tereska oparla sie na rekojesci topora i ponuro popatrzyla na swoja ostatnia nadzieje, wielki, rozgaleziony, odlamany konar. Ponownie otarla pot, odgarnela opadajace na twarz wlosy, odstawila topor i udala sie do kuchni. Z kuchennej szafki wyciagnela wielki wor ze starymi, nylonowymi ponczochami, ktorych nie wyrzucano, tylko zbierano dla kuzynki, produkujacej z nich dywaniki. Z wora wywlokla jedna ponczoche i podwiazala sobie wysoko przeszkadzajace wlosy. Po czym, z nieslabnaca furia, przystapila do walki z konarem.
Pomniejsze galezie daly sie odrabac z niewielkim trudem. Pozostala czesc najgrubsza, dluga na poltora metra, zbyt ciezka na to, zeby ja uniesc na toporze, zbyt swieza, zeby latwo przerabac ja w poprzek. Tereska oparla konar jednym koncem na pienku, przytrzymala go noga i z calej sily lupnela wzdluz. Topor ugrzazl gleboko.
Czekaj, ty bydlaku – pomyslala, wyszarpujac go wrecz z nienawiscia – juz ja ci dam rade…
Zajeta gluszeniem dreczacych uczuc nie uslyszala dzwonka u furtki, po drugiej stronie domu. Furtka byla otwarta. Dzwoniacy mlody czlowiek, jasnowlosy, niebieskooki, opalony, nad wyraz piekny, po krotkim namysle pchnal ja i wszedl do ogrodu. Kierujac sie odglosem uderzen siekiery obszedl dom dookola, wszedl na podworze i zatrzymal sie, zdumiony i zaskoczony.
Spocona, czerwona, umazana kora z drzewa i kurzem z piwnicy, Tereska, z wlosami podwiazanymi kokarda ze starej ponczochy, w spodnicy z oryginalnym, asymetrycznym trenem, w dlugich, balowych, niegdys bialych rekawiczkach i z katowskim toporem w reku, postekujaca z wysilku i mamroczaca gniewnie inwektywy pod adresem opornego konara, prezentowala soba widok rzadko spotykany. Dluga drzazga odlupala sie wreszcie od najgrubszej czesci. Uradowana sukcesem i pelna triumfu Tereska zatrzymala sie na chwile, podniosla glowe i oto ujrzala przed soba przedmiot swoich marzen, tak dlugo i z utesknieniem wyczekiwany.
Czas jakis zywy obraz trwal nieruchomo w slonecznym blasku. Z jednej strony przybyly mlodzieniec, nieskazitelnie wytworny i elegancki, z drugiej Tereska, wygladajaca jak ofiara kataklizmu, pomiedzy nimi zas brzozowy pien i wielka kupa drewna. Mlodzieniec oprzytomnial pierwszy. Z wyrazem lekkiego rozbawienia w oczach przebrnal przez przeszkody i zblizyl sie do oniemialej Tereski.
– Dzien dobry – powiedzial odrobine drwiaco. – Jak sie miewasz? Czy dobrowolnie oddajesz sie tej gimnastyce?
Do swiadomosci Tereski z wolna i z pewnymi oporami docieral obraz, na ktory patrzyla. Uslyszawszy dzwiek glosu pojela, ze nie ma halucynacji. Jeszcze przez chwile nie wierzyla wlasnym oczom i wlasnemu szczesciu, nastepnie zas poczula, ze zachodza w niej dziwne zjawiska fizjologiczne. Krew odplynela do nog, serce podeszlo do gardla, po czym wszystko uleglo odwroceniu. Krew gwaltownie wrocila do glowy, serce natychmiast zaczelo bic gdzies w okolicy kolan. Zajeta opanowywaniem tych zmian w dzialaniu organow wewnetrznych, nie byla w stanie odpowiedziec na nieskomplikowane pytanie goscia. Stala nieruchomo, z szeroko otwartymi oczami i katowskim toporem w reku, wpatrujac sie bezmyslnie w swoje szczescie.
Mlody czlowiek usmiechnal sie poblazliwie i nieco bardziej drwiaco.
– Odezwijze sie – zaproponowal. – Nie poznajesz mnie, czy co? Czy moze trafilem z wizyta nie w pore?
Tresc jego slow oczywiscie nie dotarla do Tereski, ale to nie mialo najmniejszego znaczenia. W zupelnosci wystarczal sam dzwiek. Z najwiekszym wysilkiem zdobyla sie na mglista mysl, ze chyba powinna sie odezwac. Tak, bezwzglednie musi sie odezwac, i to w miare moznosci inteligentnie, inaczej bowiem on sie domysli, co sie dzieje i co ona przezywa…
– Skad sie tu wziales? – spytala slabo, niejasno zdajac sobie sprawe, ze chyba to nie jest to, co nalezalo powiedziec. – Trafiles?
– Alez skad – odparl mlodzieniec z ironia i bez namyslu. – Widzisz przeciez, ze bladze po manowcach.
W tym momencie Teresce wrocilo nieco poczucia rzeczywistosci. Nagle uswiadomila sobie swoj wyglad i slabo jej sie zrobilo na mysl, jakie wrazenie musiala wywrzec na upragnionym gosciu. Nie tak wyobrazala sobie chwile powitania!
Swiadomosc tego, co powinna teraz zrobic, otumanila ja do reszty. Musi sie natychmiast umyc, ubrac, uczesac, zaprosic go gdzies, zeby te wszystkie czynnosci przeczekal, zatrzec jakos to pierwsze okropne wrazenie, wykrzesac z siebie jakies walory umyslowe, przyjac go w ogole, opanowac te dziwna kotlowanine w srodku, opanowac ogarniajace ja nerwowe drzenie i poszczekiwanie zebami… Ogrom powinnosci sprawil, ze Tereska kompletnie stracila glowe.
– Chodz – powiedziala polprzytomnie i pospiesznie. – Idziemy do domu!