Цинамонові крамниці. Санаторій Під Клепсидрою - Шульц Бруно Яковлевич. Страница 66

W lesie bylo ciemno, jak w nocy. Szedlem omackiem po cichym igliwiu. Gdy drzewa sie przerzedzily, zadudnily mi pod nogami belki mostu. Na drugim jego koncu, wsrod czerni drzew, majaczyly szare wielookienne sciany hotelu, reklamujacego sie jako Sanatorium. Podwojne szklane drzwi u wejscia byty otwarte. Wchodzilo sie w nie wprost z mostku ujetego z obu stron w chwiejne balustrady z galezi brzozowych. W korytarzu panowal polmrok i solenna cisza. Zaczalem na palcach posuwac sie od drzwi do drzwi, czytajac w ciemnosci umieszczone nad nimi numery. Na zakrecie natknalem sie wreszcie na pokojowke. Wybiegla z pokoju jakby sie wyrwala z czyichs rak natretnych, zdyszana i wzburzona. Ledwo rozumiala, co do niej mowilem. Musialem powtorzyc. Krecila sie bezradnie.

Czy moja depesze otrzymali? Rozlozyla rece, jej wzrok powedrowal w bok. Czekala tylko na sposobnosc, by moc skoczyc ku drzwiom wpolotwartym, ku ktorym zezowala.

— Przyjechalem z daleka, zamowilem telegraficznie pokoj w tym domu — rzeklem z pewnym zniecierpliwieniem. — Do kogo mam sie zwrocic?

Nie wiedziala. — Moze pan wejdzie do restauracji — platala sie. — Teraz wszyscy spia. Gdy tylko pan Doktor wstanie, zamelduje pana.

— Spia? Przeciez jest dzien, daleko jeszcze do nocy…

— U nas ciagle spia. Pan nie wie? — podniosla na mnie zaciekawione oczy. — Zreszta tu nigdy nie jest noc — dodala z kokieteria. Juz nie chciala uciekac, skubala w rekach koronke fartuszka, krecac sie.

Zostawilem ja. Wszedlem do ciemnej na wpol restauracji. Staly tu stoliki, wielki bufet zajmowal szerokosc calej sciany. Po dlugim czasie uczulem znowu pewien apetyt. Cieszyl mnie widok ciast i tortow, ktorymi obficie byly zastawione plyty bufetu.

Polozylem walizke na jednym ze stolikow. Wszystkie byly puste. Klasnalem w rece. Zadnej odpowiedzi. Zajrzalem do sasiedniej sali, wiekszej i jasniejszej. Sala ta otwarta byla szerokim oknem czy loggia na znany mi juz pejzaz, ktory w obramieniu framugi stal ze swoim glebokim smutkiem i rezygnacja, jak zalobne memento. Na obrusach stolikow widac bylo resztki niedawnego posilku, odkorkowane butelki, na wpol oproznione kieliszki. Gdzieniegdzie lezaly nawet jeszcze napiwki nie podjete przez sluzbe. Wrocilem do bufetu, przygladajac sie ciastom i pasztetom. Mialy wyglad nader smakowity. Zastanawialem sie, czy wypada samemu sie obsluzyc. Uczulem naplyw niezwyklego lakomstwa. Zwlaszcza pewien gatunek kruchego ciasta z marmolada jableczna napedzal mi do ust oskome. Juz chcialem podwazyc jedno z tych ciast srebrna lopatka, gdy uczulem za soba czyjas obecnosc. Pokojowka weszla na cichych pantoflach i dotykala mi plecow palcami. — Pan Doktor prosi pana — rzekla, ogladajac swoje paznokcie.

Szla przede mna — i pewna magnetyzmu, jaki wywieralo granie jej bioder, nieodwracala sie wcale. Bawila sie nasilaniem tego magnetyzmu, regulujac odleglosc naszych cial, podczas gdy mijalismy dziesiatki drzwi opatrzonych numerami. Korytarz sciemnial sie coraz bardziej. W zupelnej juz ciemnosci oparla sie przelotnie o mnie. — Tu sa drzwi Doktora — szepnela — prosze wejsc.

Doktor Gotard przyjal mnie stojac na srodku pokoju. Byl to mezczyzna malego wzrostu, szeroki w barkach, z czarnym zarostem.

Dostalismy panska depesze jeszcze wczoraj — rzekl. — Wyslalismy kocz zakladowy na stacje, ale przyjechal pan innym pociagiem. Niestety polaczenie kolejowe jest nie najlepsze. Jakze sie pan czuje?

— Czy ojciec zyje? — zapytalem, zatapiajac wzrok niespokojny w jego usmiechnietej twarzy.

— Zyje, naturalnie — rzekl, wytrzymujac spokojnie moje zarliwe spojrzenie. — Oczywiscie w granicach uwarunkowanych sytuacja — dodal przymruzajac oczy. — Wie pan rownie dobrze jak ja, ze z punktu widzenia wlasnego domu, z perspektywy panskiej ojczyzny — ojciec umarl. To sie nie da calkiem odrobic. Ta smierc rzuca pewien cien na jego tutejsza egzystencje.

— Ale ojciec sam nie wie, nie domysla sie? — zapytalem szeptem. Potrzasnal glowa z glebokim przekonaniem. — Niech pan bedzie spokojny — rzekl przyciszonym glosem — nasi pacjenci nie domyslaja sie, nie moga sie domyslic…

— Caly trik polega na tym — dodal, gotow mechanizm jego zademonstrowac na palcach, juz ku temu przygotowanych — ze cofnelismy czas. Spozniamy sie tu z czasem o pewien interwal, ktorego wielkosci niepodobna okreslic. Rzecz sprowadza sie do prostego relatywizmu. Tu po prostu jeszcze smierc ojca nie doszla do skutku, ta smierc, ktora go w panskiej ojczyznie juz dosiegla.

— W takim razie — rzeklem — ojciec jest umierajacy lub bliski smierci…

— Nie rozumie mnie pan — odrzekl tonem poblazliwego zniecierpliwienia. — Reaktywujemy tu przeszly czas z jego wszystkimi mozliwosciami, a zatem i z mozliwoscia wyzdrowienia.

Patrzyl na mnie z usmiechem, trzymajac sie za brode.

— Ale teraz zechce pan pewnie zobaczyc sie z ojcem. Stosownie do panskiego zalecenia, zarezerwowalismy dla pana drugie lozko w pokoju ojca. Zaprowadze pana.

Gdysmy wyszli na ciemny korytarz, Doktor Gotard juz mowil szeptem. Zauwazylem, ze ma na nogach filcowe pantofle jak pokojowka.

— Dajemy naszym pacjentom dlugo sie wysypiac, oszczedzamy ich energie zyciowa. Zreszta i tak nie maja tu nic lepszego do roboty.

Pod ktorymis tam drzwiami zatrzymal sie. Przylozyl palec do ust.

— Niech pan wejdzie cicho — ojciec spi. Niech sie pan takze polozy. To najlepsze, co moze pan w tej chwili uczynic. Do widzenia.

— Do widzenia — szepnalem, czujac bicie serca podchodzace mi do gardla. Nacisnalem klamke, drzwi poddaly sie same, uchylily, jak usta otwierajace sie bezbronnie we snie. Wszedlem do srodka. Pokoj byt prawie pusty, szary i nagi. Na zwyklym drewnianym lozku pod malym okienkiem lezal moj ojciec w obfitej poscieli i spal. Gleboki jego oddech wyladowywal cale poklady chrapania z glebi snu. Caly pokoj zdawal sie byc juz wylozony tym chrapaniem od podlogi do sufitu, a wciaz jeszcze przybywaly nowe pozycje. Pelen wzruszenia patrzylem na wychudzona, zmizerowana twarz ojca pochlonieta teraz calkiem przez te prace chrapania, twarz, ktora w dalekim transie — porzuciwszy swa ziemska powloke — spowiadala sie gdzies na odleglym brzegu ze swej egzystencji uroczystym wyliczaniem swych minut.

Nie zdaja sie tu zbytnio troszczyc o pacjentow — myslalem sobie. — Tak chory czlowiek wydany na pastwe przeciagow! I nikt chyba tu nie sprzata. Gruba warstwa kurzu zalegala podloge, pokrywala szafke nocna z lekarstwami i ze szklanka wystyglej kawy. Na bufecie leza stosy ciastek, a pacjentom daja czysta czarna kawe zamiast czegos posilnego! Ale wobec dobrodziejstw cofnietego czasu jest to naturalnie drobnostka.

Rozebralem sie powoli i wsunalem sie do lozka ojca. Nie obudzil sie. Chrapanie jego tylko, widocznie za wysoko juz spietrzone, zeszlo o oktawe nizej, rezygnujac z gornolotnosci swej deklamacji. Stalo sie niejako prywatnym chrapaniem, na wlasny uzytek. Obcisnalem dookola ojca pierzyne, chroniac go, ile moznosci, od wiejacego z okna przeciagu. Wkrotce zasnalem obok niego.

II

Gdy sie obudzilem, byl zmrok w pokoju. Ojciec siedzial juz ubrany przy stole i pil herbate, maczajac w niej sucharki z lukrem. Mial na sobie nowe jeszcze, czarne ubranie z angielskiego sukna, ktore sprawil sobie ostatniego lata. Krawat jego byl troche niedbale zawiazany.

Widzac, ze nie spie, rzekl z milym usmiechem w swojej przybladlej od choroby twarzy: — Ucieszylem sie serdecznie, zes przyjechal, Jozefie. Co za niespodzianka! Czuje sie tu tak samotny. Nie mozna sie co prawda w mojej sytuacji uskarzac, przeszedlem juz gorsze rzeczy i gdyby chciec wyciagnac facit ze wszystkich pozycyj… Ale mniejsza o to. Wyobraz sobie, podano mi tu zaraz pierwszego dnia wspanialy filet de boeuf z grzybkami. Byla to piekielna sztuka miesa, Jozefie. Ostrzegam cie najusilniej — gdyby ci kiedykolwiek miano podac filet de boeuf… Jeszcze czuje ogien w brzuchu. I diarea za diarea… Nie moglem sobie calkiem dac rady. Ale musze ci oznajmic nowine — ciagnal dalej. — Nie smiej sie, wynajalem tu lokal na sklep. Tak jest. I gratuluje sobie tego pomyslu. Nudzilem sie, wiesz, serdecznie. Nie masz wyobrazenia, co za nudy tu panuja. A tak, mam przynajmniej przyjemne zajecie. Nie wyobrazaj sobie znow zadnych wspanialosci. Skadze znowu. Daleko skromniejszy lokal niz nasz dawny magazyn. Po prostu buda w porownaniu z tamtym. U nas w miescie wstydzilbym sie takiego straganu, ale tutaj, gdziesmy tyle musieli popuscic z naszych pretensyj — nieprawdaz, Jozefie?… — Zasmial sie bolesnie. — I tak sie jakos zyje. — Zrobilo mi sie przykro. Wstydzilem sie zmieszania ojca, ktory spostrzegl, ze uzyl niewlasciwego wyrazu.