Цинамонові крамниці. Санаторій Під Клепсидрою - Шульц Бруно Яковлевич. Страница 67
— Widze, zes spiacy — rzekl po chwili. — Przespij sie jeszcze troche, a potem odwiedzisz mnie w sklepie — nieprawdaz? Wlasnie tam spiesze, zeby zobaczyc jak interesy ida. Nie masz pojecia jak trudno bylo o kredyt, z jakim niedowierzaniem odnosza sie tu do starych kupcow, do kupcow z powazna przeszloscia… Przypominasz sobie lokal optyka na rynku? Otoz zaraz obok jest nasz sklep. Szyldu jeszcze nie ma, ale i tak trafisz. Trudno sie omylic.
— Czy ojciec wychodzi bez palta? — zapytalem z niepokojem.
— Zapomniano mi je zapakowac — wyobraz sobie — nie znalazlem go w kufrze, ale zupelnie mi go nie brak. Ten lagodny klimat, ta slodka aura!..
— Niech ojciec wezmie moje palto — nalegalem — prosze koniecznie wziac. — Ale ojciec juz wkladal kapelusz. Kiwnal mi reka i wysunal sie z pokoju.
Nie, nie bylem juz spiacy. Czulem sie wypoczety… i glodny. Z przyjemnoscia przypomnialem sobie bufet zastawiony ciastkami. Ubieralem sie, myslac, jak sobie dogodze па rozmaitych rodzajach tych przysmakow. Pierwszenstwo zamierzalem dac kruchemu ciastu z jablkami, nie zapominajac o swietnym biszkopcie nadziewanym lupka pomaranczowa, ktory tam widzialem. Stanalem przed lustrem, aby zawiazac krawat, ale powierzchnia jego, jak zwierciadlo sferyczne, zataila gdzies w glebi moj obraz, wirujac metna tonia. Nadaremnie regulowalem oddalenie, podchodzac, cofajac sie — ze srebrnej plynnej mgly nie chcialo wylonic sie zadne odbicie. Musze kazac dac inne lustro — pomyslalem sobie i wyszedlem z pokoju.
Na korytarzu bylo calkiem ciemno. Wrazenie solennej ciszy potegowala jeszcze nikla lampa gazowa, plonaca niebieskawym plomykiem na zakrecie. W tym labiryncie drzwi, framug i zakamarkow trudno mi bylo przypomniec sobie wejscie do restauracji. Wyjde na miasto — pomyslalem z naglym postanowieniem. — Zjem gdzies na miescie. Znajde tam chyba jakas dobra cukiernie.
Owialo mnie za brama ciezkie, wilgotne i slodkie powietrze tego szczegolnego klimatu. Chroniczna szarosc aury zeszla jeszcze o kilka odcieni glebiej. Byl to jakby dzien widziany przez kir zalobny.
Nie moglem nasycic oczu aksamitna, soczysta czarnoscia najciemniejszych partyj, gama zgaszonych szarosci, pluszowych popiolow, przebiegajaca pasazami stlumionych tonow, zlamanych dlawikiem klawiszy — ten nokturn pejzazu. Obfite i faldziste powietrze oblopotalo mi twarz miekka plachta. Mialo w sobie mdla slodycz odstalej deszczowki.
Znowu ten powracajacy sam w siebie szum czarnych lasow, gluche akordy, wzburzajace przestworza juz poza skala slyszalnosci! Bylem na tylnym dziedzincu Sanatorium. Obejrzalem sie na wysokie mury tej oficyny glownego budynku zalamanego w podkowe. Wszystkie okna zamkniete byly na czarne okiennice. Sanatorium spalo gleboko. Minalem brame w zelaznych sztachetach. Obok niej stala buda psa — niezwyklych rozmiarow — opuszczona. Znow wchlonal mnie i przytulil czarny las, w ktorego ciemnosciach szedlem omackiem, jakby z zamknietymi oczyma, na cichym igliwiu. Gdy sie troche rozwidnilo, zarysowaly sie miedzy drzewami kontury domow. Jeszcze kilka krokow i bylem na obszernym placu miejskim.
Dziwne, mylace podobienstwo do rynku naszego miasta rodzinnego! Jak podobne sa w samej rzeczy wszystkie rynki na swiecie! Niemal te same domy i sklepy!
Chodniki byty prawie puste. Zalobny i pozny polbrzask nieokreslonej pory proszyl z nieba o niezdefiniowanej szarosci. Czytalem z latwoscia wszystkie afisze i szyldy, a jednak nie bylem zdziwiony, gdyby mi powiedziano, ze to noc gleboka! Tylko niektore sklepy byly otwarte. Inne mialy na wpol zasuniete zaluzje, zamykano je pospiesznie. Tegie i bujne powietrze, powietrze upojne i bogate pochlanialo miejscami czesc widoku, zmywalo jak mokra gabka pare domow, latarnie, kawalek szyldu. Chwilami trudno byto uniesc powieki, zapadajace przez dziwne niedbalstwo czy sennosc. Zaczalem szukac sklepu optyka, o ktorym wspomnial ojciec. Mowil mi o tym, jako czyms mi znanym, odwolywal sie jakby do mojej znajomosci lokalnych stosunkow. Czy nie wiedzial, ze bylem tu pierwszy raz? Bez watpienia platalo mu sie w glowie. Ale czegoz mozna bylo oczekiwac od ojca na wpol tylko rzeczywistego, zyjacego zyciem tak warunkowym, relatywnym, ograniczonym tylu zastrzezeniami! Trudno zataic, ze trzeba bylo duzo dobrej woli, azeby przyznac mu pewien rodzaj egzystencji. Byl to godny politowania surogat zycia zawisly od powszechnej poblazliwosci, od tego «consensus omnium», z ktorego czerpal swe nikle soki. Jasnym bylo, ze tylko dzieki solidarnemu patrzeniu przez palce, zbiorowemu przymykaniu oczu na oczywiste i razace niedomogi tego stanu rzeczy mogl sie utrzymac przez chwile w tkance rzeczywistosci ten zalosny pozor zycia. Najlzejsza opozycja mogla go zachwiac, najslabszy podmuch sceptycyzmu obalic. Czy Sanatorium Doktora Gotarda moglo mu zapewnic te cieplarniana atmosfere zyczliwej tolerancji, ochronic od zimnych podmuchow trzezwosci i krytycyzmu? Nalezalo sie dziwic, ze przy tym zagrozonym, zakwestionowanym stanie rzeczy ojciec potrafil jeszcze zachowac tak znakomita postawe.
Ucieszylem sie, ujrzawszy okno wystawowe cukierni zapelnione babkami i tortami. Moj apetyt odzyl. Otworzylem szklane drzwi z tablica «lody» i wszedlem do ciemnego lokalu. Pachnialo tam kawa i wanilia. Z glebi sklepu wyszla panienka z twarza zamazana zmierzchem i przyjela zamowienie. Nareszcie po tak dlugim czasie moglem raz posilic sie do syta swietnymi paczkami, ktore maczalem w kawie. W ciemnosci, obtanczony wirujacymi arabeskami zmierzchu, pochlanialem wciaz nowe ciastka, czujac, jak wirowanie ciemnosci wciska sie pod powieki, opanowuje cichaczem me wnetrze swym cieplym pulsowaniem, milionowym rojowiskiem delikatnych dotkniec. Wreszcie juz tylko prostokat okna swiecil szara plama w zupelnej ciemnosci. Nadaremnie stukalem lyzeczka w plyte stolu. Nikt nie zjawial sie, aby przyjac nalezytosc za posilek. Zostawilem monete srebrna na stole i wyszedlem na ulice. W ksiegarni obok swiecilo sie jeszcze. Subiekci zajeci byli sortowaniem ksiazek. Zapytalem o sklep ojca. To wlasnie drugi lokal obok nas — objasnili mnie. Usluzny chlopak podbiegl nawet do drzwi, azeby mi pokazac. Portal byl szklany, okno wystawowe jeszcze niegotowe, zasloniete szarym papierem. Juz ode drzwi zauwazylem ze zdziwieniem, ze sklep byl pelny kupujacych. Moj ojciec stal za lada i sumowal, sliniac wciaz olowek, pozycje dlugiego rachunku. Pan, dla ktorego przygotowywano ten rachunek, pochylony nad lada posuwal palcem wskazujacym za kazda dodana cyfra, liczac polglosem. Reszta gosci przygladala sie w milczeniu. Moj ojciec rzucil na mnie spojrzenie znad okularow i rzekl przytrzymujac pozycje, na ktorej sie zatrzymal: — Jest tu jakis list dla ciebie, lezy na biurku miedzy papierami — i znow pograzyl sie w liczeniu. Subiekci tymczasem odkladali kupione towary. Zawijali je w papier, obwiazywali sznurkami. Regaly byly tylko czesciowo wypelnione suknem. Wieksza czesc byla jeszcze pusta.
— Dlaczego ojciec nie siada sobie? — zapytalem cicho, wszedlszy za lade. — Wcale ojciec nie uwaza na siebie, bedac tak chorym. — Podniosl wzbraniajaco dlon, jak gdyby oddalal moje perswazje, i nie przestawal rachowac. Mial wyglad bardzo mizerny. Lezalo jak na dloni, ze tylko sztuczne podniecenie, goraczkowa czynnosc podtrzymuje jego sily, oddala jeszcze chwile zupelnego zalamania.
Poszukalem na biurku. Byl to raczej pakiet niz list. Przed kilkoma dniami pisalem do ksiegarni w sprawie pewnej ksiazki pornograficznej i oto posylano mi ja tu, juz znaleziono moj adres, a raczej adres ojca, ktory zaledwie otworzyl sobie sklep bez szyldu i firmy. W istocie zdumiewajaca organizacja wywiadu, godna podziwu sprawnosc ekspedycji! I ten niezwykly pospiech!
— Mozesz sobie przeczytac z tylu w kontuarze — rzekl ojciec, posylajac mi niezadowolone spojrzenie — widzisz sam, ze tu nie ma miejsca.
Kontuar za sklepem byl jeszcze pusty. Przez szklane drzwi wpadalo tam nieco swiatla ze sklepu. Na scianach wisialy palta subiektow. Otworzylem list i zaczalem czytac w slabym swietle ode drzwi.