Цинамонові крамниці. Санаторій Під Клепсидрою - Шульц Бруно Яковлевич. Страница 68

Donoszono mi, ze ksiazki zadanej nie bylo niestety na skladzie. Wszczeto poszukiwania za nia, ale nie uprzedzajac wyniku, pozwala sobie firma przeslac mi tymczasem nieobowiazujaco pewien artykul, dla ktorego przewidywano moje niewatpliwe zainteresowanie. Nastepowal teraz zawily opis skladanego refraktora astronomicznego, o wielkiej sile swietlnej i rozlicznych zaletach. Zaciekawiony, wydobylem z koperty ten instrument zrobiony z czarnej ceraty, lub sztywnego plotna zlozonego w plaska harmonijke. Mialem zawsze slabosc do teleskopow. Zaczalem rozkladac wielokrotnie zlozony plaszcz instrumentu. Usztywniony cienkimi precikami rozbudowywal mi sie pod rekami ogromny miech dalekowidza, wyciagajacy na dlugosc calego pokoju swa pusta bude, labirynt czarnych komor, dlugi kompleks ciemni optycznych wsunietych w siebie do polowy. Bylo to cos na ksztalt dlugiego auta z lakowego plotna, jakis rekwizyt teatralny imitujacy w lekkim materiale papieru i sztywnego drelichu masywnosc rzeczywistosci. Spojrzalem w czarny lejek okularu i ujrzalem w glebi zaledwie majaczace zarysy podworzowej fasady Sanatorium. Zaciekawiony, wsunalem sie glebiej w tylna komore aparatu. Sledzilem teraz w polu widzenia lunety pokojowke idaca polciemnym korytarzem Sanatorium z taca w reku. Odwrocila sie i usmiechnela. — Czy ona mnie widzi? — pomyslalem sobie. Nieodparta sennosc przyslaniala mi mgla oczy. Siedzialem wlasciwie w tylnej komorze lunety jakby w limuzynie wozu. Lekkie poruszenie dzwigni i oto aparat zaczal szelescic lopotem papierowego motyla i uczulem, ze porusza sie wraz ze mna i skreca ku drzwiom.

Jak wielka czarna gasienica wyjechala luneta do oswietlonego sklepu — wieloczlonkowy kadlub, ogromny papierowy karakon z imitacja dwoch latarn na przedzie. Kupujacy stloczyli sie, cofajac przed tym slepym smokiem papierowym, subiekci otworzyli szeroko drzwi na ulice i wyjechalem powoli tym papierowym autem, wsrod szpaleru gosci odprowadzajacych zgorszonym spojrzeniem ten w istocie skandaliczny wyjazd.

III

Tak zyje sie w tym miescie i czas uplywa. Wieksza czesc dnia przesypia sie, i to nie tylko w lozku. Nie, nie jest sie zbyt wybrednym na tym punkcie. W kazdym miejscu i o kazdej porze dnia gotow jest czlowiek uciac sobie tutaj smaczna drzemke. Z glowa oparta o stolik restauracji, w dorozce, a nawet na stojaczke po drodze, w sieni jakiegos domu, do ktorego wpada sie na chwile, azeby ulec na moment nieodpartej potrzebie snu.

Budzac sie, zamroczeni jeszcze i chwiejni, ciagniemy dalej przerwana rozmowe, kontynuujemy uciazliwa droge, toczymy naprzod zawila sprawe bez poczatku i konca. Skutkiem tego gubia sie kedys po drodze mimochodem cale interwaly czasu, tracimy kontrole nad ciagloscia dnia i w koncu przestajemy na nia nalegac, rezygnujemy bez zalu ze szkieletu nieprzerwanej chronologii, do ktorej bacznego nadzorowania przywyklismy ongis z nalogu i z troskliwej dyscypliny codziennej. Dawno poswiecilismy te nieustanna gotowosc do zlozenia rachunku z przebytego czasu, te skrupulatnosc w wyliczaniu sie co do grosza z zuzytych godzin — dume i ambicje naszej ekonomiki. Z tych kardynalnych cnot, w ktorych nie znalismy ongis wahania ani uchybienia — kapitulowalismy dawno.

Pare przykladow niechaj posluzy za ilustracje tego stanu rzeczy. O jakiejs porze dnia czy nocy — ledwo widoczna niuansa nieba odroznia te pory — budze sie przy balustradzie mostku prowadzacego do Sanatorium. Jest zmierzch. Musialem, zmorzony sennoscia, dlugo bezwiednie wedrowac po miescie, nim dowloklem sie, smiertelnie zmeczony, do tego mostku. Nie moge powiedziec, czy w drodze tej towarzyszyl mi caly czas Dr Gotard, ktory stoi teraz przede mna, konczac jakis dlugi wywod wyprowadzaniem ostatecznych wnioskow. Porwany wlasna wymowa, bierze mnie nawet pod ramie i pociaga za soba. Ide z nim i nim jeszcze przekroczylismy dudniace deski mostku, juz spie na nowo. Przez zamkniete powieki widze niejasno wnikliwa gestykulacje Doktora, usmiech w glebi jego czarnej brody i staram sie na darmo pojac ten kapitalny chwyt logiczny, ten ostateczny atut, ktorym na szczycie swej argumentacji, nieruchomiejac z rozlozonymi rekami, triumfuje. Nie wiem jak dlugo jeszcze idziemy tak obok siebie pograzeni w rozmowie pelnej nieporozumien, gdy w pewnej chwili ocykam sie zupelnie, Doktora Gotarda juz nie ma, jest calkiem ciemno, ale to tylko dlatego, ze trzymam oczy zamkniete. Otwieram je i jestem w lozku, w moim pokoju, do ktorego nie wiem jakim dostalem sie sposobem.

Jeszcze drastyczniejszy przyklad:

Wchodze w obiadowej porze do restauracji na miescie, w bezladny gwar i zamet jedzacych. I kogoz spotykam tu na srodku sali przed stolem uginajacym sie od potraw? Ojca. Wszystkie oczy skierowane na niego, a on blyszczac brylantowa szpilka, niezwykle ozywiony, rozanielony do ekstazy, przechyla sie z afektacja na wszystkie strony w wylewnej rozmowie z cala sala od razu. Ze sztuczna brawura, na ktora patrzec nie moge bez najwyzszego niepokoju, zamawia wciaz nowe potrawy, ktore pietrza sie stosami na stole. Z luboscia gromadzi je dookola siebie, chociaz nie uporal sie jeszcze z pierwszym daniem. Mlaskajac jezykiem, zujac i mowiac jednoczesnie, markuje on gestami, mimika najwyzsze ukontentowanie ta biesiada, wodzi wielbiacym wzrokiem za panem Adasiem, kelnerem, ktoremu z rozkochanym usmiechem rzuca wciaz nowe zlecenia. I gdy kelner, wiejac serweta, biegnie je spelnic, ojciec apeluje blagalnym gestem do wszystkich, bierze wszystkich na swiadkow nieodpartego czaru tego Ganimeda.

— Nieoceniony chlopak — wola z blogim usmiechem, przymykajac oczy — anielski chlopak! Przyznacie panowie, ze jest czarujacy!

Wycofuje sie z sali pelen niesmaku, nie zauwazony przez ojca. Gdyby byl umyslnie dla reklamy nastawiony przez zarzad hotelu dla animowania gosci, nie moglby bardziej prowokujaco i ostentacyjnie sie zachowywac. Z glowa cmiaca sie od sennosci zataczam sie ulicami, zdazajac do domu. Na skrzynce pocztowej opieram chwile glowe i robie sobie krotka sjeste. Wreszcie domacuje sie w ciemnosci bramy Sanatorium i wchodze. W pokoju jest ciemno. Przekrecam kontakt, ale elektrycznosc nie funkcjonuje. Od okna wieje zimnem. Lozko skrzypi w ciemnosci. Ojciec podnosi znad poscieli glowe i mowi: — Ach, Jozefie, Jozefie! Leze tu juz od dwoch dni bez zadnej opieki, dzwonki sa przerwane, nikt do mnie nie zaglada, a wlasny syn opuszcza mnie, ciezko chorego czlowieka, i wloczy sie za dziewczetami po miescie. Popatrz, jak mi serce wali.

Jak to pogodzic? Czy ojciec siedzi w restauracji, ogarniety niezdrowa ambicja zarlocznosci, czy lezy w swoim pokoju, ciezko chory? Czy jest dwoch ojcow? Nic podobnego. Wszystkiemu winien jest predki rozpad czasu, nie nadzorowanego nieustanna czujnoscia.

Wiemy wszyscy, ze ten niezdyscyplinowany zywiol trzyma sie jedynie od biedy w pewnych ryzach dzieki nieustannej uprawie, pieczolowitej troskliwosci, starannej regulacji i korygowania jego wybrykow. Pozbawiony tej opieki, sklania sie natychmiast do przekroczen, do dzikich aberracji, do platania nieobliczalnych figlow, do bezksztaltnego blaznowania. Coraz wyrazniej zarysowuje sie inkongruencja naszych indywidualnych czasow. Czas mego ojca i moj wlasny czas juz do siebie nie przystawaly.

Nawiasem mowiac, zarzut rozwiazlosci obyczajow uczyniony mi przez ojca jest bezpodstawna insynuacja. Nie zblizylem sie jeszcze tu do zadnej dziewczyny. Zataczajac sie jak pijany od jednego snu do drugiego, ledwo zwracam uwage w trzezwiejszych chwilach na tutejsza plec piekna.

Zreszta chroniczny zmrok na ulicach nie pozwala nawet dokladnie rozrozniac twarzy. Co jedynie zdolalem zauwazyc, jako mlody czlowiek majacy jeszcze na tym polu badz co badz pewne zainteresowania — to osobliwy chod tych panienek.

Jest to chod w nieublaganie prostej linii, nie liczacy sie z zadnymi przeszkodami, posluszny tylko jakiemus wewnetrznemu rytmowi, jakiemus prawu, ktore odwijaja one jak z klebka w nic prostolinijnego truchciku, pelnego akuratnosci i odmierzonej gracji.