Цинамонові крамниці. Санаторій Під Клепсидрою - Шульц Бруно Яковлевич. Страница 70
Caly krajobraz jest jakby dnem ogromnego akwarium — z bladego atramentu. Drzewa, ludzie i domy zlewaja sie w czarne sylwetki, falujace jak rosliny podwodne na tle tej atramentowej toni.
W poblizu Sanatorium roi sie od czarnych psow. Roznej wielkosci i ksztaltu przebiegaja nisko w zmierzchu wszystkie drogi i sciezki, wciagniete w swoje psie sprawy, ciche, pelne napiecia i uwagi.
Przelatuja po dwa, po trzy z wyciagnietymi czujnymi szyjami, uszy spiczasto nastawione, z zalosnym tonem cichego skomlenia, ktore sie mimo woli wydziera z krtani, sygnalizujac najwyzsze wzburzenie. Zaprzatniete swoimi sprawami, pelne pospiechu, zawsze w drodze, zawsze pochloniete niezrozumialym celem — ledwo zwracaja uwage na przechodnia. Czasem tylko lypna ku niemu oczyma w locie i wtedy z tego zeza, czarnego i madrego, wyziera wscieklosc hamowana w swych zapedach jedynie brakiem czasu. Czasami nawet, dajac folge swej zlosci, podbiegna do nogi z pochylona glowa i ze zlowrozbnym warczeniem, ale tylko po to, by w polowie drogi poniechac zamiaru i poleciec dalej w wielkich psich plasach.
Na te plage psow nie ma rady, ale po co u licha zarzad Sanatorium trzyma na lancuchu ogromnego wilczura, straszliwa bestie, prawdziwego wilkolaka o demonicznej wprost dzikosci?
Ciarki przechodza mnie, ile razy mijam jego bude, przy ktorej stoi unieruchomiony na krotkim lancuchu, z nastroszonym dziko kolnierzem kudlow dookola glowy, wasaty, szczeciniasty i brodaty, z maszyneria poteznej paszczy pelnej klow. Nie szczeka wcale, tylko jego dzika twarz staje sie na widok czlowieka jeszcze straszniejsza, rysy dretwieja w wyraz bezdennej wscieklosci i, podnoszac powoli straszna morde, zanosi sie w cichej konwulsji calkiem niskim, zarliwym, z glebi nienawisci wydobytym wyciem, w ktorym brzmi zalosc i rozpacz bezsilnosci.
Moj ojciec przechodzi z obojetnoscia obok tej bestii, gdy razem wychodzimy z Sanatorium. Co do mnie, to jestem za kazdym razem wstrzasniety do glebi ta zywiolowa manifestacja bezsilnej nienawisci. Przerastam teraz o dwie glowy ojca, ktory maly i chudy drepce obok mnie swym drobnym starczym kroczkiem.
Juz zblizajac sie do rynku widzimy ruch niezwykly. Tlumy ludzi przebiegaja ulice. Dochodza nas nieprawdopodobne wiesci o wtargnieciu nieprzyjacielskiej armii do miasta.
Wsrod powszechnej konsternacji ludzie podaja sobie alarmujace i sprzeczne wiadomosci. Trudno to pojac. Wojna nie poprzedzona pociagnieciem dyplomatycznym? Wojna wsrod blogiego spokoju, nie zakloconego zadnym konfliktem? Wojna z kim i o co? Informuja nas, ze inwazja nieprzyjacielskiej armii osmielila partie malkontentow w tym miescie, ktorzy wylegli na ulice z bronia w reku, terroryzujac spokojnych mieszkancow. Ujrzelismy w samej rzeczy grupe tych zamachowcow, w czarnych cywilnych ubraniach z bialymi rzemieniami skrzyzowanymi na piersi, posuwajacych sie w milczeniu z pochylonymi karabinami. Tlum cofal sie przed nimi, tloczyl na chodniki, a oni szli posylajac spod cylindrow ironiczne ciemne spojrzenia, spojrzenia, w ktorych malowalo sie poczucie przewagi, blysk zlosliwego ubawienia i jakies porozumiewawcze mruganie, jak gdyby powstrzymywali parskniecie smiechu demaskujace cala te mistyfikacje. Niektorzy z nich zostaja rozpoznani przez tlum, ale wesoly okrzyk tlumiony jest przez groze pochylonych luf. Mijaja nas, nie zaczepiwszy nikogo. Znowu wszystkie ulice przelewaja sie trwoznym, ponuro milczacym tlumem. Gluchy gwar plynie nad miastem. Wydaje sie, ze z daleka slychac turkot artylerii, dudnienie jaszczykow. — Musze przedostac sie do sklepu — mowi ojciec blady, lecz zdeterminowany. — Nie potrzebujesz mi towarzyszyc; bedziesz mi tylko przeszkadzal — dodaje — wracaj do Sanatorium. — Glos tchorzostwa doradza mi byc poslusznym. Widze jak ojciec wciska sie w zwarta sciane tlumu i trace go z oczu.
Bocznymi uliczkami przekradam sie w pospiechu w gore miasta. Zdaje sobie sprawe, ze na tych skromnych drogach uda mi sie obejsc w polkolu srodmiescie zamkniete natlokiem ludzkim.
Tam, w gornej czesci miasta tlum byl rzadszy, wreszcie znikl zupelnie. Szedlem spokojnie pustymi ulicami do parku miejskiego. Palily sie tam latarnie ciemnym niebieskawym plomykiem, jak zalobne asfodele. Kazda obtanczona byla rojem chrabaszczy, ciezkich jak kule, niesionych ukosnym, bocznym lotem wibrujacych skrzydel. Niektore opadle gramolily sie na piasku niedoleznie, z wypuklym grzbietem, zgarbione twardymi pokrywami, pod ktore probowaly zlozyc rozpostarte delikatne blony skrzydel. Po trawnikach i sciezkach spacerowali przechodnie, pograzeni w beztroskich rozmowach. Ostatnie drzewa zwieszaja sie nad podworzami domow lezacych nisko w dole i przypartych do muru parkowego. Wedrowalem wzdluz tego muru, ktory od mojej strony siega zaledwie do piersi, ale na zewnatrz opada ku poziomowi podworzy wysokimi na pietro szkarpami. W pewnym miejscu podchodzila spomiedzy podworzy rampa z ubitej ziemi az do wysokosci muru. Przekroczylem z latwoscia bariere i waska ta grobla przecisnalem sie pomiedzy stloczonymi zabudowaniami domow na ulice. Moje obliczenia wsparte znakomita intuicja przestrzenna byly trafne. Znajdowalem sie niemal na wprost budynku sanatoryjnego, ktorego oficyna bieleje niewyraznie w czarnej oprawie drzew. Wchodze jak zwykle od tylu przez podworze, przez brame w zelaznym ogrodzeniu i widze juz z daleka psa na jego posterunku. Jak zawsze przechodzi mnie dreszcz awersji na ten widok. Chce go minac czym predzej, by nie slyszec tego z glebi serca dobytego jeku nienawisci, gdy ku memu przerazeniu, nie wierzac oczom wlasnym, widze jak oddala sie w podskokach od budy, nie uwiazany, biegnie dookola podworza z gluchym, jakby z beczki dobytym szczekaniem, chcac odciac mi odwrot.
Zdretwialy ze zgrozy cofam sie w przeciwlegly, najdalszy kat podworza i instynktownie szukajac jakiegos ukrycia, chronie sie do malej altanki tam stojacej, z calym przeswiadczeniem daremnosci moich wysilkow. Kudlata bestia zbliza sie w podskokach i oto morda jego jest juz u wejscia altanki i zamyka mnie w pulapce. Ledwo zywy ze strachu miarkuje, ze rozwinal on cala dlugosc lancucha, ktory wlokl za soba przez podworze, i ze sama altanka jest juz poza zasiegiem jego zebow. Zmaltretowany, zmiazdzony zgroza, ledwo odczuwam jakas ulge. Slaniajac sie na nogach, bliski zemdlenia podnosze oczy. Nigdy nie widzialem go z tak bliska i dopiero teraz opadaja mi luski z oczu. Jak wielka jest moc uprzedzenia! Jak potezna jest sugestia strachu! Co za zaslepienie! Toz to byl czlowiek. Czlowiek na lancuchu, ktorego w upraszczajacym, metaforycznym, ryczaltowym skrocie bralem niepojetym sposobem za psa. Prosze mnie zle nie zrozumiec. Byl to pies — niezawodnie, ale w postaci ludzkiej. Jakosc psa jest jakoscia wewnetrzna i moze sie manifestowac rownie dobrze w postaci ludzkiej, jak zwierzecej. Ten, ktory stal przede mna w otworze altany z paszcza niejako na wywrot odwinieta, ze wszystkimi zebami wyszczerzonymi w strasznym warczeniu — byl mezczyzna sredniego wzrostu, z czarnym zarostem. Twarz zolta, koscista, oczy czarne, zle i nieszczesliwe. Sadzac z czarnego ubrania, z cywilizowanej formy brody — mozna by go wziac za inteligenta, za uczonego. Moglby to byc starszy nieudany brat Doktora Gotarda. Ale ten pierwszy pozor mylil. Jego wielkie powalane klejem rece, dwie brutalne i cyniczne bruzdy dookola nosa gubiace sie w brodzie, poziome ordynarne zmarszczki na niskim czole rozwiewaly predko to pierwsze zludzenie. Byl to raczej introligator, krzykacz, mowca wiecowy i partyjnik — czlowiek gwaltowny, o ciemnych wybuchowych namietnosciach. I tam wlasnie, w tych czelusciach pasji, w tym konwulsyjnym zjezeniu wszystkich fibrow, w tej furii szalenczej wsciekle oszczekujacej koniec skierowanego don kija — byl on stuprocentowym psem.
Jeslibym przelazl przez tylna bariere altanki — mysle sobie — uszedlbym w zupelnosci z zasiegi jego wscieklosci i moglbym boczna sciezka dojsc do bramy Sanatorium. Juz przerzucam nogi przez porecz, gdy nagle zatrzymuje sie w polowie ruchu. Czuje, ze byloby zbyt okrutne odejsc po prostu i zostawic go tak z jego bezradna wsciekloscia wyprowadzona ze wszystkich granic. Wyobrazam sobie jego straszne rozczarowanie, bol nieludzki, gdyby mnie widzial uchodzacego z pulapki, oddalajacego sie raz na zawsze. Zostaje. Podchodze don i mowie naturalnym, spokojnym glosem: — Niech sie pan uspokoi, ja pana odczepie.