Цинамонові крамниці. Санаторій Під Клепсидрою - Шульц Бруно Яковлевич. Страница 69

Kazda nosi w sobie jakies inne, indywidualne prawidlo, jak nakrecona sprezynke.

Gdy tak ida prosto przed siebie wpatrzone w to prawidlo, pelne skupienia i powagi, wydaje sie, ze przejete sa jedna tylko troska, aby nie uronic nic z niego, nie zmylic trudnej reguly, nie zboczyc od niej ani na milimetr. I wtedy jasnym sie staje, ze to, co z taka uwaga i przejeciem niosa nad soba, nie jest niczym innym, jak jakas idee fixe wlasnej doskonalosci, ktora przez moc ich przekonania staje sie niemal rzeczywistoscia. Jest to jakas antycypacja powzieta na wlasne ryzyko, bez zadnej poreki, dogmat nietykalny, wyniesiony ponad wszelka watpliwosc.

Jakich mankamentow i usterek, jakich noskow perkatych lub splaszczonych, jakich piegow i pryszczy nie przemycaja z brawura pod flaga tej fikcji! Nie ma takiej brzydoty i pospolitosci, ktorej by wzlot tej wiary nie porywal ze soba w to fikcyjne niebo doskonalosci.

Pod sankcja tej wiary cialo pieknieje wyraznie, a nogi, ksztaltne istotnie i elastyczne nogi w nieskazitelnym obuwiu, mowia swym chodem, eksplikuja skwapliwie plynnym, polyskliwym monologiem stapania bogactwo tej idei, ktora zamknieta twarz przez dume przemilcza. Rece trzymaja w kieszeniach swych krotkich, obcislych zakiecikow. W kawiarni i w teatrze zakladaja nogi wysoko odsloniete do kolan i milcza nimi wymownie. Tyle mimochodem tylko o jednej z osobliwosci miasta. Wspomnialem juz o czarnej wegetacji tutejszej. Na uwage zasluguje zwlaszcza pewien gatunek czarnej paproci, ktorej ogromne peki zdobia flakony w kazdym tutejszym mieszkaniu i w kazdym lokalu publicznym. Jest to niemal zalobny symbol, funebryczny herb tego miasta.

IV

Stosunki w Sanatorium staja sie z dniem kazdym nieznosniejsze. Trudno zaprzeczyc, ze wpadlismy po prostu w pulapke. Od chwili mego przyjazdu, w ktorej przed przybylym rozsnuto pewne pozory goscinnej zapobiegliwosci — zarzad Sanatorium nie zadaje sobie najmniejszego trudu, zeby nam chocby zostawic zludzenie jakiejs opieki. Jestesmy po prostu zdani na siebie samych. Nikt nie troszczy sie o nasze potrzeby. Od dawna stwierdzilem, ze przewody dzwonkow elektrycznych urywaja sie zaraz nad drzwiami i nigdzie nic prowadza. Sluzby nie widac. Korytarze pograzone sa dzien i noc w ciemnosci i ciszy. Mam silne przekonanie, ze jestesmy jedynymi goscmi w tym Sanatorium i ze tajemnicze i dyskretne miny, z jakimi pokojowka zaciska drzwi pokojow, wchodzac lub wychodzac, sa po prostu mistyfikacja.

Mialbym niekiedy ochote otworzyc po kolei szeroko drzwi tych pokojow, І zostawic je tak na osciez otwarte, zeby zdemaskowac te niecna intryge, w ktora nas wplatano.

A jednak nie jestem calkiem pewny mych podejrzen. Czasami pozno w nocy widze D-ra Gotarda w korytarzu, jak spieszy gdzies w bialym plaszczu operacyjnym ze szpryca lewatywy w reku, popedzany przez pokojowke. Trudno go wtedy zatrzymac w pospiechu i przyprzec do muru zdecydowanym pytaniem.

Gdyby nie restauracja i cukiernia w miescie, mozna by umrzec z glodu. Dotychczas nie moglem sie doprosic drugiego lozka. O swiezej poscieli nie ma mowy. Trzeba przyznac, ze powszechne rozprezenie obyczajow kulturalnych nie oszczedzilo i nas samych.

Wejsc do lozka w ubraniu i w butach bylo dla mnie zawsze, jako dla czlowieka cywilizowanego, rzecza po prostu nie do pomyslenia. A teraz przychodze pozno do domu, pijany od sennosci, w pokoju polmrok, firanki u okna wzdete od zimnego tchu. Bezprzytomny wale sie na lozko i zagrzebuje w pierzyny. Spie tak przez cale nieregularne przestrzenie czasu, dni, czy tygodnie, podrozujac przez puste krajobrazy snu, ciagle w drodze, ciagle na stromych goscincach respiracji, raz zjezdzajac lekko i elastycznie z lagodnych pochylosci, to znowu pnac sie z trudem na prostopadla sciane chrapania. Dosieglszy szczytu, obejmuje ogromne widnokregi tej skalistej i gluchej pustyni snu. O jakiejs porze, w niewiadomym punkcie, gdzies na raptownym skrecie chrapania, budze sie na wpol przytomny i czuje w nogach cialo ojca. Lezy tam zwiniety w klebek, maly, jak kociak. Zasypiam znowu z otwartymi ustami i cala ogromna panorama gorzystego krajobrazu przesuwa sie mimo mnie falisto i majestatycznie.

W sklepie rozwija ojciec pelna ozywienia czynnosc, przeprowadza transakcje, wyteza cala swoja swade dla przekonania klientow.

Policzki jego sa zarumienione od ozywienia, oczy blyszcza. W sanatorium lezy ciezko chory, jak w ostatnich tygodniach w domu. Trudno zataic, ze proces szybkim krokiem zbliza sie do fatalnego konca. Slabym glosem mowi do mnie: — Powinienes czesciej zachodzic do sklepu, Jozefie. Subiekci nas okradaja. Widzisz przeciez, ze nie moge juz sprostac zadaniu. Leze tu od tygodni chory, a sklep marnuje sie, zdany na laske losu. Czy nie bylo jakiejs poczty z domu?

Zaczynam zalowac calej tej imprezy. Trudno to nazwac szczesliwym pomyslem, zesmy, uwiedzeni szumna reklama, wyslali tu ojca. Cofniety czas… w samej rzeczy, pieknie to brzmi, ale czymze okazuje sie w istocie? Czy dostaje sie tu pelnowartosciowy, rzetelny czas, czas niejako ze swiezego postawu odwiniety, pachnacy nowoscia i farba? Wprost przeciwnie. Jest to do cna zuzyty, znoszony przez ludzi czas, czas przezarty i dziurawy w wielu miejscach, przezroczysty jak sito.

Nic dziwnego, toz jest to czas niejako zwymiotowany — prosze mnie dobrze zrozumiec — czas z drugiej reki. Pozal sie Boze!..

Przy tym cala ta wysoce niewlasciwa manipulacja z czasem. Te zdrozne konszachty, zakradanie sie od tylu w jego mechanizm, ryzykowne paluszkowanie kolo jego drazliwych tajemnic! Niekiedy chcialoby sie uderzyc w stol i zawolac na cale gardlo: — Dosc tego, wara wam od czasu, czas jest nietykalny, czasu nie wolno prowokowac! Czy nie dosc wam przestrzeni? Przestrzen jest dla czlowieka, w przestrzeni mozecie bujac do woli, koziolkowac, przewracac sie, skakac z gwiazdy na gwiazde. Ale przez milosc boska nie tykac czasu!

Z drugiej strony, czy mozna zadac ode mnie, zebym sam wypowiedzial umowe Doktorowi Gotardowi? Jakakolwiek jest ta nedzna egzystencja ojca, ale widze go badz co badz, jestem z nim razem, mowie z nim… Wlasciwie winienem Doktorowi Gotardowi nieskonczona wdziecznosc.

Kilkakrotnie chcialem sie z nim otwarcie rozmowic. Ale Doktor Gotard jest nieuchwytny. — Wlasnie poszedl do sali restauracyjnej — oznajmia mi pokojowka. Kieruje sie tam, gdy dogania mnie ona, azeby powiedziec, ze sie pomylila, Dr Gotard jest w sali operacyjnej. Spiesze na pietro, zastanawiajac sie, jakie operacje moga tu byc przeprowadzane, wchodze do przedsionka i w samej rzeczy kaza mi czekac. Dr Gotard wyjdzie za chwilke, wlasnie skonczyl operacje, myje rece. Widze go niemal, malego, kroczacego wielkimi krokami, w rozwianym plaszczu spieszacego przez szereg sal szpitalnych. Po chwili coz sie okazuje? Doktora Gotarda wcale tu nie bylo, od lat nie przeprowadzono tu zadnej operacji. Doktor Gotard spi w swoim pokoju, a jego czarna broda sterczy zadarta w powietrze. Pokoj zapelnia sie chrapaniem, jak klebami chmur, ktore rosna, pietrza sie, podnosza na swym sklebieniu Doktora Gotarda wraz z jego lozkiem coraz wyzej i wyzej — wielkie patetyczne wniebowstapienie na falach chrapania i wzdetej poscieli.

Dzieja sie tu jeszcze dziwniejsze rzeczy, rzeczy, ktore zatajam przed samym soba, rzeczy fantastyczne wprost przez swa absurdalnosc. Ile razy wychodze z pokoju, wydaje mi sie, ze ktos szybko oddala sie spod drzwi i skreca w boczny korytarz. Albo ktos idzie przede mna, nie odwracajac sie. To nie jest pielegniarka. Wiem, kto to jest! — Mamo! — wolam drzacym ze wzburzenia glosem i matka odwraca twarz i patrzy na mnie przez chwile z blagalnym usmiechem. Gdziez jestem? Co sie tu dzieje? W jaka matnie wplatalem sie?

V

Nie wiem, czy jest to wplyw poznej pory roku, ale dni powaznieja coraz bardziej w barwie, mrocza sie i ciemnieja. Jest tak, jakby patrzylo sie na swiat przez calkiem czarne okulary.