Znachor - Dolega-Mostowicz Tadeusz. Страница 38

— I przynajmniej ty jedna nie utrudniaj mi tej walki, walki o moje i twoje szczescie, o nasze szczescie... Bp doprowadzisz mnie do szalenstwa i palne sobie w leb!

— Leszku! Najdrozszy moj, najukochanszy. — Kurczowo zaciskala rece kolo jego szyi.

— Zobaczysz, moja Marysienko, ze bedziemy najszczesliwszym malzenstwem na ziemi.

— Tak, tak. — Tulila sie don. Nie byla juz zdolna do myslenia, do protestowania, do sprzeciwu. Wierzyla mu, pokonal jej watpliwosci swoim zapalem i wola.

Leszek wyjal z kieszeni male pudeleczko, a z niego wydobyl pierscionek z szafirami.

— Otoz moj znak ochronny — powiedzial wesolo, wkladajac pierscionek na jej palec. – Bys pamietala, zes jest moja niepodzielna wlasnoscia.

— Jaki piekny!

— Te kamyki maja kolor twoich oczu, Marysienko. Dlugo przygladala sie pierscionkowi, wreszcie odezwala sie ze zdziwieniem i nabozenstwem w glosie:

— To ja jestem... zareczona?...

— Tak, kochanie, jestes moja narzeczona.

— Narzeczona... — powtorzyla i ze smutkiem dodala: — Ale ja jeszcze zadnego pierscionka dac nie moge... Nie mam. Ostatni, mamusiny, zostal sprzedany na... koszty pogrzebu. Tez byl z szafirami i mama bardzo go kochala, chociaz byl tani, o wiele skromniejszy od tego.

W jej oczach zakrecily sie lzy.

— Nie mysl o rzeczach smutnych — powiedzial. — A mnie i bez zareczynowego pierscionka nie uda sie zapomniec, ze jestem juz niewolnikiem, najszczesliwszym niewolnikiem, ktory wcale nie pragnie wyzwolenia.

— Boze! Boze! — szepnela. — W glowie mi sie kreci. Wszystko przyszlo tak nagle... Zasmial sie.

— Oj, chyba nie nagle. Znamy sie przecie od dwoch lat.

— Tak, ale czyz moglam przypuszczac, ze sie to w taki sposob skonczy!

— Konczy sie w najlepszy sposob, jaki mozna wymyslic.

— Wprost nie moge przekonac siebie, ze to nie sen, ze to rzeczywistosc. I... doprawdy... boje sie...

— Czego boisz sie, Marysienko?

— Ze... czy ja wiem, ze wszystko to rozwieje sie, zniknie, ze cos nas rozdzieli.

Wzial ja za reke.

— Oczywiscie, najdrozszy moj skarbie, nalezy zachowac maksimum ostroznosci, nalezy uniemozliwic jakiekolwiek intrygi i podobne rzeczy. Dlatego musimy zachowac scisla tajemnice. Nikt, ale to absolutnie nikt nie powinien dowiedziec sie o naszych zareczynach. Ulozylem juz sobie pewien plan. Gdy doprowadze do urzeczywistnienia tego planu, szast — prast, bierzemy slub. Klamka zapadnie i chociazby na glowie stawali, juz nic nie wskoraja. Tylko pamietaj: milczenie!

Marysia zasmiala sie.

— I tak nie powiedzialabym nikomu. Wysmieliby, nikt by nie uwierzyl. A zreszta czy pan sadzi, panie Leszku, ze ja mam komu zwierzac sie?... Moze jednemu stryjciowi Antoniemu...

— Temu znachorowi z mlyna?... Nie, jemu tez nic nie mow. Dobrze?

— Obiecuje swiecie.

I Marysia obietnicy dotrzymala. Dotrzymala, chociaz jeszcze tego samego dnia wyjawienie prawdy moglo uwolnic ja od wielu przykrosci.

Przykrosci te zaczely sie od przyjscia do sklepu pani Szkopkowej. Kobiecina, z natury poczciwa, ulegla widocznie nastrojowi, jaki opanowal Radoliszki. Zastawszy w sklepie pana Leszka, demonstracyjnie usiadla za lada dajac do zrozumienia, ze nie ruszy sie stad predko. Gdy mlody czlowiek odjechal, zaczela gniewnie:

— Upamietania zadnego nie masz! Rozum sie w tobie, dziewczyno, pomieszal! Takiej pociechy od ciebie sie doczekalam za moja opieke i za chleb!

— Boze drogi! — Marysia spojrzala na nia blagalnie. — A coz ja pani zlego zrobilam?

— Co zlego? — wybuchla pani Szkopkowa. — A to zlego, ze mnie cale miasteczko palcami zacznie wytykac, ze pozwalam na takie rzeczy! Co zlego?... A to, ze w moim interesie takie sprawy sie odbywaja!...

— Alez jakie sprawy?!

— Zgorszenie publiczne! Tak, zgorszenie! Hanba! Na to cie hodowalam? Na to o ciebie dbalam, zeby teraz przez ciebie na mnie psy wieszali?!... Czego ten paniczyk, ten donzuan, ten fircyk tu chce?...

Marysia milczala. Pani Szkopkowa zrobila pauze i odpowiedziala na wlasne pytanie:

— Ja ci powiem, czego on chce! Ja ci powiem! Na twoja cnote on czatuje! Ot, co! Swoja kurtyzane chce z ciebie zrobic! A ty, glupia, jeszcze do niego oczy przewracasz i podwabiasz tego ancymonka na wlasna zgube, na wlasne pohanbienie! A wiesz, co cie czeka, jezeli ulegniesz pokusie?... Nedzne zycie i ciezka smierc, a po smierci wieczne potepienie!... Jak wlasnego rozumu jeszcze nie masz, to sluchaj mnie, starej! Co ty sobie myslisz, ze ja ot tak sobie ozorem trzepie? Dla wlasnej przyjemnosci?... Niech psy taka przyjemnosc maja. Mnie serce sie kraje, jakby kto nozem w nie dzgal. Przylatuje do mnie taka jedza Kropidlowska i juz na mnie, ze czy ja to oczu nie mam, czy ja nie widze, ze ten, jak go tam, motocykiel znowu pod sklepem stoi?... Ze coz to ja tak wydaje swoja wychowanke na rozpuste i obraze Boska?... To jej mowie: — Moja pani Kropidlowska kochana, nie pani, za przeproszeniem, zadajdany interes, co i jak! Ale jezeli pani chcesz prawde wiedziec, to ciasto, widzisz pani, rosnie, przez makutre, przez wierzch sie przewala, a ja mam do sklepu leciec?... To ona mi na to: — Patrzaj pani, pani Szkopek szanowna, zeby ci ciasto nie przeroslo, bo moze ci tymczasem wychowanka przerosnie w wiadomym miejscu!... To jak to poslyszalam, myslalam, ze krew mnie zaleje! Ze to przez ciebie! Ze za moja zyczliwosc, za moje serce tak mi sie wyplacasz... Ze byle lachudra mi w oczy toba swieci...

Na stare lata...

Pani Szkopkowa rozrzewnila sie i zachlipala. Marysia wziela jej reke i chciala pocalowac, lecz kobiecina, widac, byla nie na zarty zla, bo wyrwala reke i zawolala:

— Tu przeprosiny nic nie pomoga!

— Prosze pani, a za coz ja mam przepraszac? — odwazyla sie Marysia.

— Za... za co? — Pania Szkopkowa az zatkalo.

— No, tak. Ludzie, czy i taka pani Kropidlowska, w kazdej rzeczy dopatruja sie czegos zlego. A tu zlego nic nie ma. Pani bardzo niesprawiedliwie osadza pana Czynskiego. On zadnych takich zamiarow nie zywi. To jest bardzo szlachetny i bardzo uczciwy czlowiek.

— Z kieszeni nikomu nie wyciagnie — gniewnie przerwala pani Szkopkowa — ale jak o dziewczyne chodzi, to kazdy mezczyzna jednaka swinia.

— Wlasnie ze wcale nie. Inni moze. Nie wiem, ale on nie taki.

— Mleko masz jeszcze pod nosem, ot co! A ja ci mowie: Wypraszaj panicza za drzwi, jezeli ci dobre imie mile. Dobre imie i moja opieka — dodala z naciskiem.

— Jakze ja mam go wypraszac? Mam mu powiedziec, ze nie zycze sobie, by on do sklepu przychodzil?

— To wlasnie.

— On wowczas ma prawo odpowiedziec mi, ze to nie moj sklep, ze do sklepu kazdy ma wstep.

— Wstep, ale nie miejsce na pogawedki.

— Chyba ze mu powiem, ze to pani sobie nie zyczy.

— Mozesz i tak mu powiedziec.

— A co bedzie, jesli sie obrazi? Jesli panstwo Czynscy przestana u nas kupowac, tak jak przestali u Mosterdzieja?

Pani Szkopkowa zachmurzyla sie. Tej okolicznosci obawiala sie sama i argument, chociaz niezbyt szczery, lecz w pore przez Marysie podsuniety, zrobil swoje.

— No — mruknela. — Tak nie mozna. Ale co masz mi oczy mydlic. Juz ty potrafisz pozbyc sie go!

— Niech mnie pani nauczy jak — upierala sie Marysia.

— Wiec naucze cie! — zamknela dyskusje pani Szkopkowa, postanawiajac w duchu udac sie po rade do ksiedza proboszcza.

Tymczasem mijaly dni, a nie minal zaden, by mlody inzynier nie przyjechal bodaj na pol godzinki do Marysi. Jedno tylko, ze siadywal w sklepie krocej niz dawniej, a krocej dlatego, iz malo teraz mial czasu. Ku zadowoleniu rodzicow zabral sie do pracy w fabryce. Kolejno zapoznawal sie z ksiegowoscia, z administracja, z produkcja, z wydobywaniem surowca i ze sprzedaza. Obliczal, robil notatki, od niechcenia w rozmowie z rodzicami rzucil kilka projektow reorganizacji, zupelnie trafnych i rozsadnych.

Ojciec chwalil go glosno, matka zas milczala, co u niej bylo jeszcze wymowniejsza pochwala. Pewnego popoludnia zapytala: