Znachor - Dolega-Mostowicz Tadeusz. Страница 40

Zgodzil sie jednak tylko pozornie i postanowil sobie przy pierwszej okazji zrobic probe. Mial w naturze pasje do rozwiazywania tajemnic. Jeszcze bedac malym chlopcem, zaczytywal sie w Karolu Mayu, a pozniej w sensacyjnych opowiadaniach Conan Doylea. Nawet zwykle rebusy dzialaly nan urzekajaco.

Sposob, ktory przyszedl mu do glowy, istotnie nie byl skomplikowany. Nalezalo po prostu w rozmowie ze znachorem uzyc takich slow, ktorych prosty chlop znac nie moze. Jezeli zrozumie sens zdania czy pytania, bedzie to oczywistym dowodem, ze nie jest tym, za kogo sie podaje. Wowczas dopiero mozna sie bedzie posunac dalej w badaniu przyczyn...

Jednego z najblizszych dni, jadac okolna droga do Radoliszek, spotkal znachora, widocznie wracajacego z miasteczka. Zatrzymal motocykl, uklonil sie i wskazujac na pek jakichs ziol, zebranych widocznie w rowach przydroznych, zapytal:

— A na jaka to chorobe skuteczne, panie Kosiba?

— To dziegiel. Na serce pomaga — uprzejmie, ale chlodno odpowiedzial znachor.

By go usposobic lepiej i sklonic do dluzszej pogawedki, Leszek zazartowal:

— A nie wie pan, jakie jest najlepsze lekarstwo na milosc? Znachor podniosl oczy i powiedzial dobitnie:

— Na milosc, mlody panie, najlepsza jest — uczciwosc.

Uchylil czapki i ruszyl przed siebie.

Leszek przez chwile stal nieruchomo, zaskoczony odpowiedzia, ktorej nie oczekiwal, potem domyslil sie, o co znachorowi chodzilo, i mruknal do siebie:

— Nie mozna mu odmowic braku „esprit dapropos”.

Po przyjezdzie do miasteczka opowiedzial Marysi o spotkaniu i dodal:

— Musze sie przyznac, ze speszyl mnie troche, chociaz na taka recepte przecie nie zasluzylem.

— Ale on o tym nie wie — zauwazyla.

— Wlasnie. Diabelnie mnie krecilo, by mu wygarnac prawde. W ogole meczy mnie ta tajemnica. Najchetniej roztrabilbym wszystkim o naszych zareczynach. Ale jeszcze nie wolno mi. Nie wolno. Pospiech mocno pokrzyzowalby moje plany.

Totez staral sie teraz nie tylko w Ludwikowie, lecz nawet w Radoliszkach nie zwracac niczyjej uwagi swymi wizytami. Czasami motocykl zostawial przed karczma lub na podworku u Glazera, handlarza koni, a do sklepu przychodzil piechota. Zawsze nie tak rzucalo sie to w oczy.

Widocznie i do Ludwikowa nie docieraly nowe plotki, gdyz rodzice nie wspominali o niczym, przeciwnie, przygladali sie zyczliwie pracy syna w fabryce. Do decydujacej rozmowy nie wracali, nie zaczynal jej tez Leszek w obawie, ze w jego niecierpliwosci gotowi dopatrzyc sie szczegolniejszych pobudek.

Pewnego piatku spotkal sie znowu ze znachorem Kosiba. Tym razem w sklepie. Stary rozmawial z Marysia i gdy Leszek wchodzil, na jego brodatej, wielkiej twarzy zostaly jeszcze resztki usmiechu. Widocznie byl dobrze usposobiony i Leszek postanowil skorzystac z tej sposobnosci, by przeprowadzic swoj zamierzony eksperyment. Przywital sie z niefrasobliwa zyczliwoscia i od niechcenia zapytal:

— Pan z Krolestwa pochodzi i nie teskno panu za swoimi stronami?

— Nikogo tam nie zostawilem, to i nie teskno.

— To dziwne. Ja jestem jeszcze zbyt mlody i nie mam doswiadczenia, ale od starszych slyszalem, ze na obczyznie meczyla ich nostalgia. Pan jej nie odczuwa?

— Czego? — Znachor zamrugal powiekami.

— Nostalgii — swobodnie powtorzyl Leszek.

— Nie. — Potrzasnal glowa. — Toz ta sama ziemia, nie obczyzna. Leszek nie byl jeszcze pewien i zauwazyl:

— No tak, ale ludzie inni, inne obyczaje. Zawsze to nielatwo zaaklimatyzowac sie. Znachor wzruszyl ramionami.

— Wedrowalem po calym panstwie. Wszedzie mi dom i nigdzie. I to nie zadowolilo Leszka. Znachor mogl sensu nieznanego slowa domyslic sie z calego zdania. Nalezalo pytanie zbudowac precyzyjniej.

— I tu ludzie dla pana zyczliwi — powiedzial. — Nieraz to slyszalem. Ma pan duza frekwencje? Kosiba kiwnal glowa.

— Owszem. Najwiecej wiosna i zima. Latem mniej choruja. Leszkowi mocniej zabilo serce. Teraz byl juz prawie pewien, ze domysly Marysi byly sluszne. Dorzucil jeszcze:

— Zebralby pan majatek, gdyby nie to, ze pan ma widocznie aspiracje filantropa.

Znachor albo nie spostrzegl sie, ze jest egzaminowany, albo bylo mu obojetne, ze zastawiaja nan pulapke, gdyz usmiechnal sie dobrodusznie.

— To nie filantropia — powiedzial. — Ot, po prostu zalezy mi na pomaganiu cierpiacym, a na majatku... nic nie zalezy. Panu, jako bogatemu, trudno to bedzie zrozumiec.

— A dlaczego?

— Bo bogactwo otumania. Zdobywa sie bogactwo po to, by czemus sluzylo, by w czym i pomoglo. Gdy sie je jednak juz zdobedzie, ono zaglusza wszystko i kaze czlowiekowi, by jemu, bogactwu, sluzyl.

— Czyli z roli srodka przechodzi do rangi celu?

— Ano tak.

— Wychodzac z tego zalozenia, niebezpiecznie jest posiadac cokolwiek w ogole, bo czlowiek moze stac sie niewolnikiem swojej wlasnosci?

— A pewnie — przytaknal lagodnie znachor. — Ale niebezpieczenstwo bedzie tylko wtedy, kiedy czlowiek tego nie rozumie, kiedy zapamieta sie.

Marysia w milczeniu przysluchiwala sie tej rozmowie i odgadla, ze Leszek rozpoczal ja w celu sprawdzenia swoich podejrzen. Teraz nie watpila juz, ze miala slusznosc. Znachor Antoni Kosiba na pewno nie byl prostym chlopem. Musial w swoim czasie otrzymac wyksztalcenie lub tez obracac sie w srodowisku ludzi wyksztalconych. Do takiego samego wniosku doszedl Leszek.

Po wyjsciu znachora powiedzial:

— Wiesz, ze to zastanawiajace! Ten czlowiek mysli o zagadnieniach abstrakcyjnych, umie rozumowac logicznie i doskonale zna znaczenie takich wyrazow, ktorych prostacy nigdy nie uzywaja. Dam glowe, ze kryje sie w tym rzeczywiscie jakas tajemnica. — A widzisz!

— Nie o to jednak chodzi mi w tej chwili — ciagnal Leszek – najbardziej zdumiewa mnie inna strona tej kwestii. Otoz ten czlowiek niewatpliwie obdarzony jest duza inteligencja. Przypuscmy, ze dla jakichs nie znanych nam przyczyn postanowil udawac zwyczajnego chlopa. Musialo mu na tym zalezec, skoro konsekwentnie zyje jak chlop, pracuje jak chlop, ubiera sie i nawet wyraza sie jak chlop. I nagle daje sie wciagnac w przygodna rozmowe, w ktorej pozwala mi zdemaskowac swoje wyksztalcenie!... To wlasnie jest zupelnie niezrozumiale! Jak to? Zrobil tyle, by uchodzic za prostaka, zrobil wszystko, a daje sie wciagnac w taka widoczna zasadzke! To nie trzyma sie kupy. Wyglada tak, jakby mu nie zalezalo na dalszej maskaradzie. Do licha!

Pasjonuje mnie ta zagadka.

Marysia wziela go za reke.

— A widzisz, jakis niedobry. Obiecales mi przecie, ze nie bedziesz sie tym zajmowal. Nie przebaczylabym ci nigdy, gdyby z twojej, a posrednio z mojej przyczyny stryjcia Antoniego mogly spotkac jakiekolwiek przykrosci.

— Badz spokojna, kochanie. Do tego w zadnym razie nie dojdzie. Jezeli nawet cos wykryje, bedzie to nasza tajemnica. Zreszta czyz mamy teraz czas zajmowac sie sprawami innych?... Kochanie! A jakze z tym pamietnikiem?

Przyrzekla mu przyniesc swoj pamietnik, zaniedbany juz wprawdzie od trzech lat, lecz stanowiacy niemal codzienne kroniki jej zycia, jeszcze od dziecinstwa. Podala mu gruby tom w plociennej oprawie.

— Chce, bys to przeczytal — powiedziala, rumieniac sie. — Ale prosze cie! Nie smiej sie ze mnie. Bylam kiedys bardzo glupiutka, a... nie wiem, czy z biegiem lat udalo mi sie zmadrzec.

— Jestes najmadrzejsza dziewczyna, jaka widzialem — zapewnil ja z wesolym patosem. — Najlepszy dowod, zes sie poznala na mnie.

— Jezeli to ma byc miara madrosci — zasmiala sie — to ty zle sobie wystawiasz swiadectwo, zes wybral takie male nic jak ja.

— To male nic jest dla mnie wszystkim.

Tegoz wieczoru, ulozywszy sie do snu, Leszek otworzyl pamietnik na stronie pierwszej i zaczal czytac:

— „Nazywam sie Maria Jolanta Wilczurowna. Mam lat dziesiec. Moj pierwszy tatus nie zyje, a z drugim tatusiem i mamusia mieszkamy w naszej kochanej lesniczowce, w samym srodku olbrzymiej Puszczy Odrynieckiej...”

Niewprawne, krzywe literki splataly sie w slowa zwyczajne, slowa proste, slowa bezpretensjonalne, wyciagaly sie w faliste linijki, pokrywaly stronice za stronica.