Znachor - Dolega-Mostowicz Tadeusz. Страница 41

Mimo woli usmiechaly sie usta i wilgotnialy oczy przy wczytywaniu sie w te kartki, w te drogie, najdrozsze na swiecie kartki, ktore dzien po dniu, miesiac po miesiacu, rok po roku pozwalaly mu patrzec na jej malutkie, lecz jakze wazne radosci, na dziecinne, lecz wzruszajace zmartwienia, na te jasna duszyczke, tak czysta, tak czula, tak wrazliwa, te kartki, ktore pozwalaly mu towarzyszyc jej dziecinstwu, jej latom dziewczecym, wzyc sie w nie i jeszcze mocniej zapragnac, by nic go juz z nia nie rozdzielilo.

Rozdzial XII

Pierwsze czerwone liscie klonow zaczely opadac z drzew. Jesien byla wczesna jeszcze, ciepla, cicha, sloneczna. W dni powszednie plugi wychodzily w pole i traktem ciagnely furmanki obladowane ciezkimi workami, ale w niedziele pusto bylo wszedzie. Tylko swierszcze cwierkaly, tylko ptak jakis poderwal sie czasem nad rzyskami spokojnym, niesploszonym lotem lub ociezalym klusem przebiegl spasiony zajac.

W te cisze ostrym stentorowym warkotem wdzieral sie glos motoru. Motocykl minal dojazd do mlyna i skrecil z traktu w boczna droge miedzy zaroslami. Mlody Czynski jezdzil szybko, lecz byl doskonalym kierowca i Marysia, ktora troche bala sie podczas pierwszych wycieczek, teraz juz czula sie na tylnym siodelku zupelnie bezpieczna. Tylko na ostrzejszych skretach instynktownie mocniej trzymala towarzysza.

Droga prowadzila do wickunskiego lasu. Jezdzili tu kazdej niedzieli. Zwykle po obiedzie Marysia wychodzila na trakt za miasteczko i tu spotykali sie z dala od ludzkich oczu. Rzadko spotykali tu kogokolwiek, a i w takich wypadkach Marysia mogla nie obawiac sie, ze zostanie poznana. Zielony kombinezon, szlem i okulary zmienialy ja do niepoznania. Do lasu bylo cos okolo szesciu kilometrow i tam spedzali czas do wieczora, a wieczorem Leszek odwozil Marysie znowu do Radoliszek, a sam okrezna droga wracal do Ludwikowa.

Zachowanie najdalej posunietych ostroznosci bylo konieczne, gdyz zle jezyki nie zostawilyby na Marysi suchej nitki, gdyby sie rozeszlo, ze we dwojke z mlodym inzynierem jezdzi do lasu.

Tej jednak niedzieli Leszek, pomagajac Marysi zapiac kombinezon, powiedzial:

— To juz ostatnia nasza konspiracja.

W jego tonie bylo cos zastanawiajacego.

— Dlaczego ostatnia? — zapytala Marysia.

— Bo jutro oglosimy wszystkim, ze jestesmy zareczeni. Marysia znieruchomiala.

— Co ty mowisz, Leszku! — szepnela.

Ogarnal ja nagly przestrach przed tym, co mialo nastapic. Oczywiscie wierzyla narzeczonemu. Wierzyla bezgranicznie. Ale przeciez gdzies w glebi, w podswiadomosci zylo w niej jakies spokojne i smutne zwatpienie. Wolala nie zastanawiac sie nad przyszloscia. Terazniejszosc byla tak piekna, ze zdawalo sie, iz cokolwiek by przyszlo, musialo byc gorsze.

— No, siadaj, kochanie — przynaglal Leszek — musimy miec dzis duzo czasu na uplanowanie wszystkiego.

W milczeniu usadowila sie na siodelku. Ped powietrza zawsze ja troche oszalamial, ale dzis czula sie prawie nieprzytomna. Nie przypuszczala, by moglo to nastapic tak predko, nie wiedziala zreszta, od czego ujawnienie ich narzeczenstwa bylo uzaleznione. Nie wiedziala i nie umiala sie dowiedziec, gdyz Leszek po gruntownym rozwazeniu sprawy postanowil zataic przed ma swoje posuniecia.

Wlasnie wczoraj zakonczyl je i mial teraz w kieszeni najformalniejszy kontrakt. Dokument ten zawieral trzyletnia umowe miedzy rodzicami i synem. Na mocy kontraktu mlody Czynski obejmowal stanowisko kierownika produkcji w fabryce z niezbyt wprawdzie wysoka, lecz zupelnie wystarczajaca pensja.

Wycyganienie od rodzicow takiej umowy nie bylo zbyt ladnym chwytem. Musial uzyc tego podstepu, lecz wlasnie dlatego, ze nie byl to podstep chwalebny, wolal zamilczec o nim wobec Marysi. Obawial sie, i zapewne nie bez slusznosci, ze dziewczyna gotowa bylaby oprzec sie i nie chciec skorzystac z wygod zdobytych w taki sposob.

Osobiscie Leszek nie zachwycal sie swoja machinacja, lecz nie zywil tez specjalnych skrupulow. Ostatecznie byla to walka o byt, walka o szczescie wlasne i szczescie kochanej dziewczyny. Musial zdobyc potrzebne atuty i zdobyl je. Musial wytracic rodzicom z rak srodki represyjne i wytracil je.

W poniedzialek — ulozyl juz to sobie — oswiadczy im, ze postanowil nieodwolalnie ozenic sie z Marysia. Wowczas oczywiscie zrozumieja, dlaczego upieral sie przy kontrakcie.

— Tak — powie im — to prawda. Przewidywalem, ze zechcecie utrudnic mi malzenstwo, przewidywalem, ze przekladajac swoje przesady kastowe nad szczescie swego syna bedziecie starali sie zmusic mnie do zmiany postanowienia i ze nie cofniecie sie przed uzyciem wszelkich srodkow. Nie widze wobec tego racji, dla ktorej ja musialbym z gory wyrzekac sie srodkow obrony. Zreszta nie popelnilem zadnego naduzycia. Bedziecie musieli placic mi przez trzy lata pensje, ale przecie nie za darmo. Otrzymacie w zamian rzetelna i sumienna prace. A teraz macie do wyboru: albo pogodzicie sie z sytuacja, poznacie moja przyszla zone i przyjmiecie ja jako nowego czlonka rodziny, albo wykreslicie i mnie z rodziny.

Och, wiedzial doskonale, ze rodzice od razu nie ulegna. Wiedzial, ze posypia sie prosby i grozby, ze beda lzy i obrazy, ze moze rzeczywiscie dojsc do zerwania stosunkow i do jawnej wojny. Lecz na to nie bylo juz rady.

W glebi duszy jednak mial nadzieje, ze uda mu sie wreszcie uzyskac ich zgode. Byle zechcieli poznac Marysie. Byl przekonany, ze jej wdziek, jej inteligencja, jej dobroc i te wszystkie zalety, jakich nie spotykal u tylu innych panien, przemowia najlepiej do przekonania rodzicow.

W kazdym razie przygotowany byl na wszystko i w zaleznosci od tego, jak przyjma rodzice jego jutrzejsze oswiadczenie, ukladal dalszy plan dzialania.

Tak czy owak, Marysia zaraz od jutra musiala porzucic prace w sklepie. Jezeli rodzice pogodza sie z wola syna, przenioslaby sie natychmiast do Ludwikowa. Jezeli nie, musialaby do czasu slubu wyjechac do Wilna. Leszek i tam przygotowal wszystko. Zamieszkalaby na ten miesiac u Wackow Korczynskich. Wacek byl szkolnym kolega Leszka, a pani Korczynska najserdeczniej zaopiekowalaby sie narzeczona Leszka, ktorego bardzo lubila.

Pozostawalo omowienie z Marysia spraw dotyczacych jej wyjazdu i rozstania sie z dotychczasowa opiekunka. Badz co badz nie byla jeszcze pelnoletnia i taka Szkopkowa, choc Leszek tego powaznie nie bral w rachube, mogla robic jakies trudnosci. Poza tym w razie wyjazdu do Wilna wylaniala sie jeszcze drazliwa kwestia pieniezna. Nie wiedzial, czy Marysia, ktora na pewno wlasnych pieniedzy nie ma, zgodzi sie przyjac potrzebna kwote od niego. Nie bylaby to zreszta wielka suma. Pani Korczynska zajelaby sie w Wilnie uzupelnieniem Marysinej garderoby sama. Obliczyliby sie pozniej, a na szczescie Wackowi, ktory jest swietnie zarabiajacym adwokatem, te drobne wydatki nie zrobia zadnej roznicy.

O tym wszystkim rozmyslal Leszek podczas drogi. Marysia, siedzac za nim, rowniez pograzona byla w swoich myslach. Droga byla, jak zwykle w niedziele, pusta. Dopiero kolo mostku spotkali chlopska furmanke ciagniona przez malego konika. Kon przestraszyl sie maszyny i rzucil sie na bok. Woznica chyba byl pijany, bo zamiast sciagnac w pore lejce, wyskoczyl do rowu. Jego pasazer wysypal sie za nim. Tumany kurzu zakryly ten obraz, ktory podziwiali zreszta zaledwie sekunde. Leszek nie zatrzymal sie i tylko Marysi przez chwile sie zdawalo, ze pasazerem furmanki byl ktos znajomy.

I nie mylila sie: pasazerem byl Zenon Wojdyllo. Gdy motocykl zniknal w oblokach kurzu na zakrecie, Zenon wygramolil sie z rowu i wygrazajac piescia, wybelkotal kilka soczystych przeklenstw, tym soczystszych, ze rzeczywiscie byl pijany.

Ani Marysia jednak, ani Leszek juz tego nie slyszeli. Droga rozszerzala sie wlasnie i wpadala w stary, wysokopienny las.

Dojechali do niewielkiej polanki i tu rozlozyli sie swoim malym obozem. Nieskomplikowana uczta skladala sie z owocow i z paru tabliczek czekolady. Zostawili to wszystko przy ukrytym w krzakach motocyklu i wziawszy sie za rece, poszli nad brzeg wawozu. Zawsze tu siadywali. Wawoz byl gleboki, o stromych zboczach, na dnie plynal waziutki, czarny strumyczek. Nieraz, siedzac tu cichutko, widzieli sarny przychodzace do wody. Dzis jednak rozmawiali, a ich glosy, odbijajac sie echem w parowie, musialy wyplaszac sarny.