Impresjonista - Kunzru Hari. Страница 56
– Dzien dobry, Jonathanie – mowi.
Wiele czasu minelo, odkad poprzedni Jonathan Bridgeman goscil w jego myslach. Czesto wydaje mu sie, ze Bridgeman i on zawsze byli jedna i ta sama osoba. Obecnosc ciotki ojca z miejsca rozwiewa te iluzje, a wraz z nia pozbawia go indywidualnosci, duszy, zdolnosci mowy i dzialania. Jonathan stoi w drzwiach salonu, niezdolny do zrobienia ani jednego kroku wiecej. Otwiera i zamyka usta w daremnym wysilku powiedzenia czegos czarujacego. Oczy utkwione w nim przypominaja dwa czarne guziki.
– Dzien dobry – odpowiada w koncu. – Ciociu – dodaje.
– Ciociu Berthildo – mruczy ciotka nieprzyjemnie. – Nie pamietasz mnie. Chodz i pocaluj mnie na powitanie.
Kiedy Jonathan pochyla sie nad upudrowanym policzkiem, czuje stechlizne bijaca od ubran ciotki. Mimowolnie wyobraza sobie, ze byla w nich stopniowo mumifikowana. Owijano ja nowa warstwa cieniutkiej zielonej tkaniny za kazdym razem, gdy stara zaczynala sie przecierac.
– Jonathan – mowi z niedowierzaniem w glosie – nie jestes podobny do naszej rodziny. My, Bridgemanowie, mamy pelne twarze, dyrektorze. Saksonskie twarze.
– Fascynujace – mowi doktor Noble. – Napije sie pani herbaty?
– Herbaty? Jak pan moze? To przez nia jego ojciec… Taka tragedia. Herbata, tez cos!
– Oczywiscie. Bardzo przepraszam.
Dla doktora Noble’a wizyta ciotki jest niemal rownie przykra, jak dla Jonathana. Do zapachu dochodza jeszcze niezdyscyplinowane samogloski slizgajace sie po calym podniebieniu starszej damy i dziwaczny zwyczaj szeleszczenia sztywna suknia przez ciagle poruszenia w fotelu. Choc jest kobieta, nie przypomina kwiatu, nie mowiac juz o orchidei. Tak naprawde jest raczej irytujaca.
– Do matki tez nie jestes podobny – ciotka kontynuuje watek rodzinny, przygladajac sie chlopcu, ktory po powitalnym calusie znow wycofal sie ku drzwiom. – Sadzac z fotografii, nie byla biedaczka zbyt urodziwa.
– Z fotografii? – powtarza Jonathan slabym glosem.
– Tak. Mam jedna ze soba. – Ciotka zaczyna szperac w przepastnej torebce. Wyjmuje chusteczki, buteleczki z pastylkami, groznie wygladajace nozyczki fryzjerskie oraz mnostwo innych osobistych drobiazgow, ktore uklada w malo apetyczny stos na okolicznosciowym stoliku doktora Noble’a.
– O, mam.
Pokazuje zniszczony portret rodzinny. Mloda kobieta o ziemistej cerze kolysze na kolanach pucolowate niemowle z glowa jak kartofel.
Za fotelem stoi mlody mezczyzna z niepewna mina. Jego glowa tez przypomina kartofel. Guziczki oczu dziecka maja oskarzycielski wyraz.
– Byles milutki – mowi ciotka.
– Tak – chrypi Jonathan.
– Wiesz, wlasciwie to ja wychowalam twojego ojca. Bylam jego ulubiona krewna. Pewnie opowiadal ci jakies historie?
Jonathan milczy, wiec ciotka Berthilda opowiada jedna sama. Bridgeman senior siadal Nanie na kolanach, a Nana poila go dzinem ze swojej szklaneczki jak doroslego.
– Czarujacy obrazek – mowi doktor Noble. – Rodzina znowu razem. Musze przyznac, panno Bridgeman, ze jestem tym zaskoczony. Sprawami Jonathana zajmuje sie doradca prawny.
Ciotka Berthilda robi przebiegla mine.
– Tak – mowi.
Noble przybiera wyraz twarzy, ktory w „Przewodniku po mimice dla dzentelmenow” (gdyby takowy istnial) ilustrowalby haslo „krzywe spojrzenie”. Slychac szelest sukni. Ciotka Berthilda wierci sie znaczaco w fotelu.
– Czy moglibysmy gdzies porozmawiac z Jonathanem na osobnosci?
Z widoczna ulga doktor Noble proponuje im spacer po terenie wokol szkoly. Starsza dama lapie Jonathana za ramie. Nawet na powietrzu roztacza wokol siebie zapach stechlizny. Gdy sa juz w pewnej odleglosci od budynku, a dzwiek otwieranych przez gospodynie okien jest prawie niedoslyszalny, ciotka Berthilda zdradza cel swojej wizyty.
– Twoj ojciec bardzo mnie lubil, Jonathanie. To naturalne, ze mam dla ciebie wiele uczucia, choc nigdy sie nie spotkalismy. Mysle o tobie jak o wlasnym dziecku. Co rodzina, to rodzina, prawda?
– Tak, ciociu Berthildo.
– Nana. Twoj ojciec nazywal mnie Nana.
– Tak. Dobrze. Nana.
– Dobry chlopiec. Twoj ojciec nie znioslby tego, gdyby wiedzial, jak mnie potraktowali. Moj brat, a twoj dziadek, byl okrutnym czlowiekiem. Bardzo zle myslal o ludziach. To przeciez bylo moje dziecko! Ile to juz lat! Panu Coxowi i mnie – wiekszosc ludzi zna mnie jako pania Cox, choc nigdy nie wzielismy slubu – dobrze szlo z pensjonatem, poki on nie umarl. Prawda jest taka, Jonathanie, ze nie powinni byli mnie posylac w takie miejsce. Nie powinni. Wiesz, jak trudno dzis o dobrych stolownikow. Pojawiasz sie tu znikad ze wszystkimi pieniedzmi, jakie zostawil ci ojciec, a mnie, jego ulubionej krewnej, nie stac nawet na trzymanie sluzacej, ktora przyszlaby raz w tygodniu i zmyla podlogi. – Ciotka zawiesza znaczaco glos. – Mamy tylko siebie, Jonathanie.
Jonathan nie wierzy wlasnym uszom.
– Chcesz pieniedzy?
– Po co od razu tak obcesowo? Troszke, zebym mogla zaczac od nowa. Kiedy zamykam oczy, widze piekny maly domek na promenadzie na klifach i siebie, jak kolysze swojego aniolka w ramionach.
– Nie mam pieniedzy. Pan Spavin nimi zarzadza, poki nie skoncze dwudziestu jeden lat.
Ciotka Berthilda spluwa na sciezke.
– Samuel Spavin. Zawsze Samuel Spavin. Ten czlowiek jest do mnie zle nastawiony, Jonathanie. To niedobry czlowiek. Wiec on ma twoje pieniadze, tak? A gdybys zamienil z nim slowko, gdybys mu wspomnial, ze jestem twoja ciocia, a twoj ojciec mnie kochal? Moglbys?
– Co to znaczy, ze jest do ciebie zle nastawiony?
– Glupia sprawa, Jonathanie. Oni wszyscy sa okrutnymi ludzmi.
– O czym ty mowisz?
– Wszystko, co zrobilam, to przycisnelam ja za mocno. Nie bylo powodu, zeby mnie wysylac w takie miejsce!
W tym momencie Jonathan doznaje niewypowiedzianej ulgi. Bez wzgledu na to, kim ciotka Berthilda jeszcze sie okaze (a kilka ewentualnosci budzi jego niepokoj), na pewno jest niespelna rozumu. Byc moze tego rodzaju konkluzje zawsze daje sie latwo wyczytac z twarzy. A moze ciotka Berthilda jest po prostu spostrzegawcza. Tak czy owak, cos w Jonathanie nagle budzi jej podejrzliwosc.
Nawet kiedy rzuca sie na niego, Jonathan nie przestaje szczerzyc zebow. Ciotka jest szalona, wiec nic mu nie grozi! Drap, Berthildo! Lamentuj, Berthildo! Ciotka zlorzeczy cos bez ladu i skladu, zdumiewajaco silnymi palcami szarpie mu skore twarzy, a jej sztywna suknia oplatuje jego mundurek, wydajac iscie radiowe trzaski. Przez trawnik biegna z odsiecza nauczyciele i chlopcy. Kiedy dwaj trenerzy rugby konwojuja ciotke poza obreb szkoly, Berthilda miota zniewagi. W jednym z przeblyskow swiadomosci, jakie zdarzaja sie szalencom, krzyczy: „To nie moja rodzina! To nie moja krew!”.
Doktor Noble pyta Jonathana, czy wszystko w porzadku. Jonathan odpowiada, ze tak i dziekuje za troske. Doktor Noble mowi, ze to (ma na mysli ciotke Berthilde) bardzo przykre. Jonathan przyznaje mu racje. Po tej wymianie uwag doktor Noble uwaza swoj duszpasterski obowiazek za spelniony i umieszcza ciotke Berthilde w torbie z tematami tabu, ktora kazdy Anglik dzwiga z soba niczym listonosz. Tydzien pozniej Jonathan dostaje list od pana Spavina. Pan Spavin radzi, by wiecej nie kontaktowal sie z ciotka Berthilda. On ze swej strony kiedys umiescil ja w pewnym zakladzie na polwyspie Gower. Pisze, ze to byla nieprzyjemna historia. Moze nie powinni byli wysylac jej w takie miejsce.
Typowo angielski sposob dzialania: linearny i progresywny, napedzany tradycja i dobrymi manierami. Sluchaj rad, a bedziesz slizgac sie po powierzchni w nieskonczonosc, z blogoslawienstwem spoleczenstwa. Zlekcewaz je, a roztrzaskasz sie o sciane.
Podanie Paula Gertlera o przyjecie do Cambridge zostalo odrzucone.
Ida z Jonathanem zamarznieta sciezka nad rzeka. Pod stopami trzeszczy snieg. Gertler przekonuje Jonathana, ze to nie ma znaczenia, ze wszystkie stare uniwersytety to elitarne instytucje. Jonathan mowi, ze bardzo mu przykro. Gertler roztacza przed nim wizje swiata po Rewolucji, kiedy to wszyscy ludzie pracy beda miec dostep do edukacji i zapewniona opieke panstwa. Obaj wytrzasaja papierosy z paczki i stoja zgarbieni z wolna reka wcisnieta w kieszen palta. Ich oddech tworzy z dymem papierosow biale pioropusze. Zima zdumiewa Jonathana. Srebrzysta warstewka na lisciach i biala okrywa plaskich przestrzeni Norfolku utrudnia koncentracje na utopii Gertlera. W notesie w wewnetrznej kieszeni przybyly nowe hasla: „koledy” i „jazda na lyzwach”.
– Mam samochod – mowi nagle Gertler bez zwiazku z tematem. – Stoi zaparkowany w warsztacie.
– Zartujesz.
– Nie. To samochod mojego ojca. Pewnie nawet nie zauwazyl, ze go nie ma.
– Co chcesz zrobic?
– Co powiesz na Londyn?
Po chwili Gertler juz kladzie na kierownicy dlonie w welnianych rekawiczkach. Ruszaja opatuleni szalikami, w kapeluszach wcisnietych gleboko na oczy. Samochod jest przestronny i okazaly. Przedwojenny wolseley. Mezczyzna z warsztatu dostal od Gertlera gwinee za garazowanie. Teraz patrzy z zalozonymi rekami i nieodgadniona twarza, jak odjezdzaja. Reflektory tworza na oblodzonej drodze dwa rozchwiane kregi swiatla. To jedyne swietlne punkty w morzu ciemnosci. Jazda dostarcza wielu emocji. W pewnej chwili wpadaja w poslizg i laduja na zywoplocie. W okolicach Colchester zaczyna padac snieg. Kiedy docieraja do rogatek Londynu, sa przemarznieci i zmeczeni. Niskie domy z cegiel mijaja w calkowitym milczeniu. Dopiero gdy przed nimi zaczynaja majaczyc sylwetki coraz wyzszych budynkow, a ulice sa coraz bardziej rozswietlone, odzyskuja humor i zastanawiaja sie, co beda robic.
Kawa i kanapki na postoju gdzies w Islington. A potem…
WEST
END!
tetniacy zyciem przez cala dobe. Parkuja samochod obok pubu Coach and Horses, daja nura do baru, potem przepraszam, przepraszam,
z kuflami wysoko nad glowa przeciskaja sie przez tlum, znajduja odrobine miejsca pod filarem, mielibyscie ochote? nie, dzieki, jak chcecie, z powrotem na ulicy, ludzie w drzwiach, muzyka dobiegajaca z suteren, synkopujace dziewczeta z usmiechem zapraszaja do mieszkania przy Shepherd’s Market, ale najpierw chca isc gdzies na drinka, na przyklad do Egyptian Room, poczekacie na nas?, to bardzo nowoczesne miejsce, bardzo amerykanskie, och, zreszta, co wy mozecie wiedziec o Ameryce, a potem nagle znajduja sie nie wiadomo jak obok dzwonu Matki Taylor, dziewczeta zniknely portfel, kapelusz i inne rzeczy Paula tez, ludzie odplyneli z lodowato zimnych ulic niczym krew z otwartej rany.